motor

motor
Walentynki są codziennie, tylko my obchodzimy je raz do roku...

piątek, 14 czerwca 2013

Imieniny Doroty

Nawiązując do naszej tradycji spotykania się co jakiś czas na imieninach, które nie maja wiele wspólnego z rzeczywistymi ich terminami, świętowałyśmy w lutym Doroty.

W tym celu udałyśmy sie z prezentem, kwiatami i tortem do solenizantki, która podjęła nas po królewsku!

Rozmawiałyśmy kiedyś o daniach naszego dzieciństwa i wyszło,ze u Doroty specjalnościa domu i jej taty był tatar. Zrobiła go dla nas własnie na tę okazję. Fachowo, z wędzone go łososia z surowym jajem. Jadłam po raz pierwszy i było to cos przepysznego! Podobnie jak zdrowa zielono-czerwona sałatka z pomidorami, szpinakiem i różnymi ziarnami oraz makaron z serem, czosnkiem i krewetkami.


A szczególną uwagę chcę wam zwrócić na świetny pomysł przystawkowy - pojemniczki z ciasta francuskiego w kształcie rybek wypełnione tuńczykiem. Na talerzu występują wraz z rybnymi kuleczkami- takimi na jeden kąsek. Rybki mnie wciągnęły kompletnie! Genialny pomysł zaróno na dania słodkie jak i słone, bo jak wiadomo ciasto francuskie pasuje do wszystkiego. Oczywiście forma też może być dowolna ( kwiatuszki, kółeczka itd. - zalezy od tego jakie foramki mamy w domu...)
śliczne, pięknie podane, pyszne - polecam pomysł na najbliższą imprezę!


Tort w kształcie kosza róż był jednym z prezentów dla Doroty. Ja przy okazji poćwiczyłam splot koszykowy i wypróbowałam nowa końcówkę ( jak widać na zdjęciach zdecydowanie lepiej wyszłaby w masach bardziej kremowych...) oraz wprawiłam się w lepieniu różyczek.
Torcik nieduży i prosty - 21 cm, biszkopt, przełożony masą z mascarpone pół na pół z bitą śmietaną i truskawkami, które wtedy pojawiły się niespodziewanie w warzywniaku. Smakował bardzo, a jak wyglądał na ogląd - oceńcie sami.


Cudowne przedpołudnie, choć pochmurne. Nie przejęłyśmy się w ogóle pogodą, nagadałyśmy i pośmiałyśmy się na maxa i wróciłyśmy do domu w szampańskim nastroju i o zbyt pełnym pyszności brzuszku!

środa, 12 czerwca 2013

Po francusku w 'Zakładce'

Po otwarciu nowej restauracji francuskiej w Krakowie i entuzjastycznej recenzji w Gazecie Wyborczej przyszedł prawdziwy szał pał na nowe kulinarne miejsce na mapie.
Miałam okazję być tam dwa razy i przyznam,że były to cudowne dwa razy!

Jesli szukacie w Krakowie miejsca z prostą, ale Prawdziwą  ( przez duże P) kuchnią, gdzie nie gotuje się z torebki, zupa smakuje jak zupa, a dania rozpływają się w ryjku - bardzo warto wybrać się do "Zakładki" przy . Nazwa przewrotna, bo restauracja znajduje sie zaraz za Kładką Bernatka ( tą z kłódkami miłości), a równoczesnie jest zakładką w kulinarnej książce Krakowa, którą warto na tej właśnie stronie otwierać.


Wnętrze restauracji wcale nie odpowiada naszym wyobrażeniom o 'francuskości'- nie ma widoczków wieży Eiffla i innych miejsc Paryża, akordeonu, smętnego głosu Edith Piaf. Jest za to proste, surowe , ale eleganckie wnętrze, nowoczesnie urządzone, z klimatycznymi piwnicami. Coś jak dzisiejsze knajpki w dzisiejszym Paryżu, a nie w naszym schemacie Francji.Biała prosta zastawa, papierowe podkładki, eleganckie sztućce dają poczucie zarówno swobody jak i niewymuszonego luksusu.

Kosztowałam tam różnych dań i żadne mnie nie rozczarowało. Za krem brulee chciałam klękać na podłodze, a stekiem byłam zachwycona. Zupa z małży była tak dobra,że chętnie zjadłabym kilka talerzy...
Herbaty możemy sobie wybrać z karty-pudełka, gdzie są umieszczone i zobaczyć je i powąchać przed piciem. Bardzo miła obsługa, dyskretna muzyka ( wcale nie koniecznie francuska).
Ceny, jak na Kraków- umiarkowane, jak na tę jakość potraw- znakomite.

Ogólnie - zdecydowane chapeau bas przed szefem kuchni, merci beaucoup za wspaniałe wrażenia organoleptyczne i mam nadzieję, że au revoir i to szybkie, bo takiego jedzenia trudno zapomnieć!


Link do strony restauracji-bistro - tutaj.

Galeria zdjęć ( moje wyszły bardzo słabo wieczorem jak widać) - tutaj.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Przygoda z makijażem

Post baaardzo nadrobieniowy, który powinien był się ukazać w lutym.
Zupełnie dla siebie niespodziewanie zostałam poproszona przez dalsza znajomą o bycie modelką ( brzmi ciekawie) na kursie makijażu, który jest częścią studiów przez znajomą uskutecznianych.
I tak pewnego powszedniego dnia spędziłam 8 godzin na warsztatach z makeupu, które były dla mnie świetną przygodą!

Prowadząca - doświadczona makijażystka i kosmetyczka przekazała wszystkim zebranym ( a więc i mnie) kawał porządnej teorii i od razu praktyki.Tematem akurat tego dnia były makijaże ślubne ( dla panien młodych).I tak od składników każdej kosmetyczki , przez narzędzia pracy makijażystki, analizę kolorystyczną danej osoby przeszliśmy do nakładania kolejnych warstw makijażu i odpowiedniego efektu. Oczywiście kurs był organizowany dla tych, które wiążą z makijażem swoją przyszłośc jako kosmetyczki i makijażystki, ale uświadomił wszystkim panoim ( a więc równiez i mnie) jak ważna jest to działka w życiu każdej kobiety.


Niestety - większość z nas nie umie się malować, co boleśnie widać na ulicach: zbyt ciemny podkład kończy się nam na linii żuchwy, oczy obrysowujemy sobie namiętnie czarną grubą krechą, sklejamy rzęsy tuszem i dokonujemy prawdziwych wynalazków, jeśli chodzi o używanie kosmetyków ( nie tylko kolorowych) niezgodnie z ich przeznaczeniem. Nie chodzi o to,żeby codziennie nakładać na siebie warstwy kolorowego tynku, tylko o codzienną pielęgnację, dyskretny makijaż podkresląjący nasze walory i stylowy ubiór.

Ja w związku z avonem mam do czynienia z makijażem od bardzo dawna, a i tak sporo mnie zaskoczyło i nauczyłam się wiele! Wniosek z tego taki, że każda, ale to absolutnie każda dziewczyna, kobieta, pani która chce o siebie dbać i wygladać do ludzi do późnej starości powinna iść na taki podstawowy kurs makijażu. Żeby wiedzieć, co do czego, z czym i dlaczego. Niezależnie od tego jakimi kosmetykami się otaczamy- każda z nas minimum trzech używa. Warto byłoby używać ich właściwie.

Jeśli macie możliwość uczestnictwa w takim kursie bezpłatnie lub za jakąś symboliczna opłatę- warto! Na pewno nie będzie to czas stracony, a pozwoli ucieszyć się sobą na nowo.
Jeśli wam się nie uda w czymś takim uczestniczyć, przejrzyjcie sieć w poszukiwaniu kosmetycznych blogów i wideoblogów na you tube, gdzie można znaleźć informacje o ciekawych maijażach, ale też porady dla każdego. Z doświadczenia wiem,że najlepiej takich rzeczy uczyć się osobiście. Mam parę pozycji o makijażu w domu, ale one, choć pokaźne, uzupełniają tylko nabyte doświadczenia, przypominają już to, co wiem.

A więc malujcie się pięknie dziewczyny, bo nie znacie dnia ani godziny!

Poniżej ja we wprawkach makijażowych kursantki:

 
 
A jak się wkurzę, to sama może coś o makijażu i pielęgnacji napiszę.

środa, 5 czerwca 2013

Fiołki

W tym roku bardzo było dużo fiołków w ogrodach jak widziałam. W moim oczywiście też.
I od razu przypomniały mi nie tylko o pralinkach z fiołkami (mniamniaram!), ale o jednym z najfajniejszych fragmentów literackich jakie znam i wy też go znacie.
A jak znacie, to przeczytajcie jeszcze raz!

Dla wszystkich stałych czytelników, przede wszystkim wiernych fanów i tych co lubia fiołki jak ja:


"Prosiaczek wstał wcześnie tego ranka, by uzbierać bukiecik fiołków. Gdy je uzbierał i włożył do wazonika, nagle pomyślał sobie, że jeszcze nigdy nikt nie uzbierał bukiecika fiołków dla Kłapouchego. I im bardziej o tym myślał, tym bardziej sobie myślał, jak to smutno być Zwierzęciem, dla którego jeszcze nigdy nikt nie uzbierał bukiecika fiołków. Więc wybiegł znów z domu i powtarzał sobie w myśli: "Kłapouchy, Fiołki, Fiołki, Kłapouchy", żeby nie zapomnieć, bo to był taki Dzień Zapominalski. Więc uzbierał spory pęczek fiołków i szedł sobie, i wąchał je, aż zaszedł do Kłapouchego. (...)
- Myślę… - zaczął Prosiaczek nerwowo.
- Nie myśl - rzekł Kłapouchy.
- Myślę, że fiołki są bardzo milutkie - powiedział Prosiaczek. To mówiąc, położył swój mały bukiecik przed Kłapouchym i prędko uciekł..."

A.A.Milne "Kubuś Puchatek"


Kapitan Sowa znowu na tropie

Bardzo trudno jest wrócić do pisania po tak długiej ciszy. Bardzo.
Z całego serca dziękuję wszystkim, którzy na tę stronę zaglądają  i mojemu wiernemu fanklubowi, który już wysyła do mnie mniej lub bardziej osobiste pogróżki... Za wiele by tłumaczyć. Grunt,że wróciłam.
Postaram się nadrobić pisemnie i fotograficznie wszystko to, co się już wydarzyło, upiekło, spotkało itd.
Trzymajcie kciuki,żeby mi nie zabrakło motywacji i czasu i żeby dzieci były zdrowe!

Za wszystkie prośby, życzenia( pobożne i te mniej), groźby i inne przejawy sympatii względem bloga
DZIĘKI JAK NIE WIEM CO!!!!

Siała baba mak...

Zostało mi trochę maku w torebce po ostatnich makowcach i zastanawiałam się co z nim zrobić.
Wymyśliłam! Przesypałam do solniczki i wykorzystuję jako posypkę do wszystkiego.
Mak jest tak neutralny w smaku,że pasuje chyba do każdej potrawy.Warunek: trzeba go lubić.

Każdy chyba jadł bułkę z makiem, próbował makowca czy kutii, posypanego bajgla. Ja z ciekawszych rzeczy jadłam lody makowe ( pyszne!). Kto nie pamięta cukierków piegusków ( irysy z makiem) czy piegusowego ciasta ( najczęściej biszkoptu) - słodkich wspomnień dzieciństwa?

Oprócz potraw, które zajmują dużo albo bardzo dużo czasu ( tort, makowiec itp.) warto nasypać sobie maku na:
- na biały serek
- na pokrojone pomidory ( lub inne warzywa świeże lub grilowane)
-na dżem
- na majonez
- mięso na talerzu
- ziemniaki
- do wszystkich sałatek
- do deserów
- jako składnik koktajli mlecznych i owocowych
- jako składnik sosów
I wszystko co się choć trochę lepi, żeby ziarenka sie utrzymały albo utonęły : )))


Oprócz charakterystycznego smaku i zapachu mak na pewno jest zdrowszy od soli i cukru!
A o wartościach odżywczych maku znalazłam taką stronę .
Solą się soli, pieprzem- pieprzy, a makiem? Maczy? Posypuje na pewno:)

Zachęcam wszystkich do sypania makiem! Choć wiosna ( której jakoś nie czuć) i niedługo lato, a a mak zazwyczaj kojarzymy z zimą i świętami.

Jest tylko jeden minus- wchodzi dziad w zęby. Ale i na to sa sposoby :)))
A co wy lubicie najbardziej z makiem?

sobota, 2 marca 2013

Jeszcze o Ani

Pisałam już na blogu o jednej z moich ulubionych książek "Ani z Zielonego Wzgórza" i o nieudanej moim zdaniem próbie jej prequelu. Dziś o tej udanej. Ale najsampierw- wstęp!

Anię poznałam dzięki kanonicznemu ( jak się okazało niedawno) przekładowi Rozalii Bernsteinowej z 1911 roku ( powieść została wydana w 1908, więc pierwsze czytanie dotarło do Polski błyskawicznie jak na tamte czasy!) i ilustracjach Bogdana Zieleńca dzięki podwójnemu wydaniu "Ania z Zielonego Wzgórza " oraz "Ania z Avonlea". Pewnie wiele z was posiada to właśnie albo wznowienie tego wydania:


Przez przypadek ( których podobno nie ma) trafiłam na opis najnowszego przekładu "Ani" i... dopiero wtedy zaczęłam odkrywać ten świat na nowo! Poczytałam to i owo na forach dotyczących Ani ( o matko ile tego!) i mało mi głowa nie pękła.
Pewnie się uśmiejecie, ale niektóre rzeczy w tej książce odkryłam po raz pierwszy, choć znam ją od tak dawna i prawie na pamięć. A wszystko dzięki tłumaczeniu, które ukazało się nakładem krakowskiego wydawnictwa Skrzat. Jego autorem jest Paweł Beręsewicz:


Link do strony tłumacza -tutaj.
Nigdy nie czytałam Ani w oryginale, bo wersja polska do której tak byłam przywiązana zupełnie mi wystarczała. Kilka tygodni temu po raz pierwszy zmierzyłam się z wydaniem angielskim i okazało się wcale nie trudne do czytania ani do zrozumienia. A ja zrozumiałam na czym polega dobre tłumaczenie na przykładzie Beręsewicza.Wszystkich, którzy chcą się zmierzyć z oryginałem zapraszam na tę stronę, stąd możecie ściągnąć sobie darmowy ebook po angielsku ( info na dole strony).

"Z przekładami jest tak, jak z kobietami - piękne nie są wierne, wierne nie są piękne"- jak mawiają Anglicy.
Bardzo trudno przełożyć książkę, która jest pozycją kultową, ekranizowaną, znaną i kochaną w taki sposób,żeby jej nie spłycić ani nie zniszczyć tego, co w jej oryginalnym tekście najpiękniejsze.
Uważam,że tym razem mamy do czynienia z nowym kanonem Ani.

Po pierwsze szukając informacji o przekładach dowiedziałam się sporo ciekawych rzeczy o książce, jej licznych tłumaczach i losach tłumaczeń polskich.Okazało się,że do dziś nie ma jednego tłumacza całej serii książek o Ani. W tekście angielskim występuje mnóstwo odniesień do literatury, sztuki, kultury współczesnej, czego Bernsteinowa w ogóle nie wzięła pod uwagę, a Beręsewicz- tak. Inne jest także brzmienie nazw własnych i imion. Choćby Małgorzata Linde u RB ( Rozalii Bernsteinowej) jest Rachel Lynde u PB ( Pawła Beręsewicza). A Maryla (RB)- Marillą (PB), co tłumaczy, dlaczego Ania swojej córce nadała Imiona Berta Marilla - w hołdzie swojej matce i opiekunce! Takich kwiatków i kwiatuszków znajdziecie w tym wydaniu wiele.

Język tłumaczenia RB jest taki, jakiego używano w XIX wieku, PB stara się, aby nie trącił myszką, ale przybliżał charakterystyczny sposób wypowiadania się postaci i odnosił się do współczesnego czytelnika. Na szczęście do tej pory jest to lektura, chyba w szóstej klasie (?). Wszystko to i piękne ilustracje Sylwii Kaczmarskiej- nowoczesne, ale skromne i delikatne- jak sama Ania sprawiło,że to wydanie mnie po prostu urzekło!
Co więcej, książka drukowana jest czcionką tzw. Antykwą Półtawskiego zaprojektowaną na początku XX wieku, co nadaje jej swoisty klimat retro, ma tasiemkową zakładkę i grubą oprawę. Cudna!
Zobaczcie ją na stronie Wydawnictwa Skrzat  i przeczytajcie zamieszczony tam fragment.

Wszystkim fanom i fankom Ani polecam jako pozycję obowiązkową i cieszę się,że Beręsewiczowi zaproponowano przekład kolejnej części Ani. Mam nadzieję, że to właśnie on przełoży całą serię Lucy Maud Montgomery. Autorka byłaby z niego dumna! Ja dzięki niemu odkryłam nowy wspaniała świat Ani i to, że "Gdy Bóg jest na niebie, świat dobrze się ma!".

Sięgnijcie do nowej Ani i zachwyćcie się nią na nowo. Kiedy tak jak obecnie za oknem szaro i zimno, ta książka jest jak promyki wiosennego słońca - ciepła i lekka. Aż chce się żyć!

piątek, 15 lutego 2013

Studium w walentynkowym szkarłacie


W tym roku zapytałam małża, czego sobie życzy dobrego na walentynki ( stawiałam na szarlotkę, sernik albo tiramisu) i dowiedziałam się, że najlepsze ze wszystkich słodyczy jest...spaghetti. Tak też uczyniłam. Ale nie typowe spaghetti, bo było już wielokrotnie, ale gniazdka. Chodziła za mną podsmażana kiełbaska i pieczarki, takie jak w dawnych domowych zapiekankach i chciałam je połączyć z makaronem. Ameryki nie odkryłam, ale może obaliłam jeden schemat? Danie zdecydowanie męskie, ciężkie, syte i kaloryczne. Ale jakie dobre… Praktyczne, bo można je przygotować wcześniej, a potem podgrzać. Efektowne jako przystawka i jako danie główne. Prosi się o lekką sałatkę z winegretem.
Przepis pod koniec posta. A tu efekt:


W środę upiekłam niezwykłe czerwone ciasto red velvet cake w nowych foremkach na mufinki w kształcie róży - a co! Jak czerwień, to czerwień! 
Przepis stąd. Na Moich Wypiekach ciasto istnieje w formie tortu przełożonego kremem i wygląda nieziemsko! Zobaczcie sami. Po upieczeniu faktycznie uzyskujemy piękny, głęboki czerwony intensywny kolor. Generalnie ciasto bardzo dobre, wilgotne - długo może leżeć ( o ile wytrzyma!). Jest idealnym połączeniem z lekko słonym kremem z przepisu, a przede wszystkim efektowne kolorystycznie. Na pewno go powtórzę w takiej formie tortu, bo smakuje mnie i nie tylko mnie moc bardzo!
I cały różany efekt - to własnie te walentyny Nutko!


Delikatnie muśnięte brokatem spożywczym i z perełką cukrową pośrodku.
Krem podobny do podanego w przepisie, ale zrobiłam według własnego pomysłu- patrz koniec posta.Odcięłam nadmiar wystających nad foremki mufinek, wydrążyłam otwory i nadziałam od spodu kremem przykrywając następnie odciętą częścią.

Robiłam również walentynki moim znajomym z Luźnego Składu i żeby było smacznie i praktycznie na naszej wspólnej kawie, każda dostała mufinkę różę w śniadaniowej torebce oraz pudełko pięknych chusteczek mola ( opakowania maja niesamowite!) z dodaną walentynkową złotą myślą. A dodatkiem z innej beczki było chińskie ciasteczko z wróżbą, z których pośmiałyśmy się wszystkie.


I ja również dostałam piękne walentynki:


Kamilka z okazji Walentynek zrobiła swoje pierwsze w życiu babeczki z tego przepisu i to jest dowód dla wszystkich onieśmielonych i niepiekących,że skoro dziecko z czwartej klasy może to co dopiero dorosły! Kamilka pięknie się przyłożyła do pracy a po upieczeniu i udekorowaniu dostałyśmy z mamą dwie babeczki. Były leciutkie i pyszne!!!! Dowód:


Jak widać- działo się! Dobrze,że następne dopiero za rok;)

 Przepisy.
Spaghetti nie tylko walentynkowe:
- makaron gniazdka ( u mnie  Lubella)- tyle gniazdek ile zjemy
-pieczarki
-ser pleśniowy- ok. 10 dkg ( u mnie lazur)
-kilka łyżek śmietany do sosu
-kiełbasa toruńska lub zwyczajna ok. 10-20 dkg
- jedno jajko ugotowane na twardo
- szczypta słodkiej papryki
- szczypiorek (mnie niestety zabrakło! Ale powinien być)

Makaron gotujemy zgodnie z przepisem i jak kto lubi dodając minimalną ilość soli. Odcedzamy delikatnie gniazdka i układamy je w brytfance.
Pieczarki kroimy drobniutko i podsmażamy z solą na maśle na patelni.
Kiełbasę kroimy na małe kawałeczki i podsmażamy na patelni z małą ilością masła aż wytopi się tłuszcz. Przelewamy go na patelnię lub do garnuszka i robimy sos: rozpuszczamy w nim pokrojony ser pleśniowy, dodajemy kilka łyżek śmietany i bardzo drobniutko pokrojone jajko na twardo. Przyprawiamy ziołami prowansalskimi. Konsystencja sosu raczej płynna niż stała.
Gniazdka makaronu podlewamy sosem, posypujemy grzybkami. Na środku każdego układamy kawałeczki kiełbaski posypanej papryką.
Wstawiamy do piekarnika, aby podgrzać na 5-10 min i posypujemy szczypiorkiem.
Przepis jest ilościowo o tyle luźny, ze dozujemy sobie co lubimy. U mnie makaron tonie w grzybkach, kiełbasy i sera jest w sam raz, a szczypiorku zabrakło.
Co do schematów, to wszędzie widziałam przepisy na połączenie kiełbasy i sera gouda i powoli miałam go dość, dlatego wymyśliłam powyższy.

Krem lekko słony:
W oryginale jest to serek Philadelphia, ale do niego tak samo daleko moim osiedlowym sklepom jak do prawdziwej Filadelfii, wykorzystałam więc 2 serki – mascarpone Piątnicy ( 250 g) oraz Serek kremowy śmietankowy śniadaniowy ( również Piątnicy). Najważniejsze jest, aby był to serek lekko słony, bo to z jednej strony przełamuje słodycz ciasta, z drugiej podkreśla jego niesłodki smak. Trudne do opisania bez próbowania. Kto choć raz spróbował ciasta marchewkowego z kremem serkowym wie, co mówię i wie, jakie to uzależniające ))
Na każde 100 g serka dajemy ok. ½ szklanki cukru pudru. Mascarpone dosoliłam leciutko po wymieszaniu z cukrem.

Bardzo polecam, bo masa jest pyszna i błyskawiczna!

Wspaniałe połączenie tworzy taka masa z orzechami i ciastami orzechowymi wszelkiej maści, ciastem bakaliowym, marchewkowym i wieloma ciastami ciężkimi i bardzo słodkimi. Mniam!


czwartek, 14 lutego 2013

Nadejszło rozwiązanie candy walentynkowego

Planowałam zawrzeć w jednym poście wrażenia i przepisy walentynkowe oraz wyniki candy, ale zrobiła się tego taka góra,że rozdzielam, bo się nie da.
Wszystkich ciekawych co to są Walentyny na czele z Nutą pozostawiam w niepewności do jutra.

A teraz w końcu o candy.
Wzięło w nim udział 59 osób - bardzo dziękuje za zainteresowanie. Nie spodziewałam się takiej popularności!!!!
Słowa komentarza AW ( mail wara44) to sobie chyba wytatuuję na losowo wybranej części ciała, a już na pewno przekażę menedżerce avonu! Kochana, powinnaś pracować jako copywrighter!

Dziękuję za wszystkie zaproszenia na wasze blogi, ciepłe słowa pod adresem mojego bloga i tym, co robię.
Dziękuję wszystkim nowym obserwatorom- mam nadzieję,że zostaniecie w moim zakątku, a starych i wytrwałych pozdrawiam gorąco!!!!
Przy okazji dziękuje matce Whitney Houston:)))

Przypominam nagrodę:


Do kubeczków wsypałam pyszne draże z orzeszkami, a oprócz karteczek z cytatami z kalendarza walentynkowego zwycięzca otrzymuje książeczkę na walentynki!


Metodą tradycyjną, czyli włochata łapa małża grzebie w torbie pełnej losów ( ją również dokładam do paczki, torbę- nie łapę!) wyłaniamy szczęśliwego zwycięzcę, którym zostaje:


Bardzo bardzo bardzo serdecznie gratuluję i proszę o adres do wysyłki pocztowej - jutro biegnę do urzędu!

Muszę chyba szybko urządzić znowu nowe pełnowymiarowe candy z nagrodą dla wszystkich,bo to jednak głupio,że tylko jedna osoba wygrywa...

I na koniec wielka walentynka dla wszystkich - wiersz Czesława Miłosza, próba definicji miłości.
Znam ten tekst od bardzo dawna, ale za każdym razem widzę w nim coś nowego i inaczej go interpretuję. Myślę,że dobry na dzisiejsze święto, taki normalny zwyczajny, a studzienka głęboka.
Życzę wszystkim wspaniałych walentynek i oceanu miłości w życiu!!!









Postny post

Dziś zgodnie z Popielcem: postnie i oszczędnie. Wklejam już po północy, bo przygotowywałam walentynki, ale o czerwonym szaleństwie - jutro ( tzn. dziś, ale po dawce snu:))

Kto nie ma możliwości uczestniczenia w rekolekcjach wielkopostnych gdzieś w kościele, a chciałby posłuchać kogoś mądrego, polecam rekolekcje w sieci:

http://gloria24.pl/internetowe-rekolekcje-zakochany-skazaniec-zapowiedz

a kartka ( ostatnia w kalendarzu!)  na dziś to:





wtorek, 12 lutego 2013

Jeszcze o... zeszłorocznych ślubach

W minionym roku byłam na dwóch i dwóch weselach, w tym roku jestem zaproszona na trzy śluby i dwa wesela.

Od kiedy przygotowywałam swój ślub i wesele, niesamowitą przyjemność sprawia mi uczestniczenie w tych ceremoniach. Dziś ślub to jest osobny temat, osobna instytucja, tyle możliwości i gadżetów,że głowa boli. Pojawiły się nowe tradycje i zwyczaje.
Jak wielokrotnie się przekonałam to nie ilość pieniędzy włożona w organizację ( choć sama impreza do tanich nie należy), ale przede wszystkim pomysłowość i serce do takich imprez gwarantują dobra zabawę wszystkim. Oczywiście nie należy zapominać o Młodej Parze jako bohaterach dnia i wieczoru, w końcu to oni dyktują ton, ale potrzebne jest to'coś', co sprawia,że dany ślub i wesele jest wyjątkowe i długo pamiętane.

Dwa śluby, dwa miejsca, dwie różne pary.Wspominam o nich dzisiaj, bo dopiero od niedawna mam komplet zdjęć. A temat ślubów jest bardzo bliski walentynkom, które już za dwa dni.

Gosia i Krzysztof.
Najgorętszy dzień jaki kiedykolwiek przeżyłam. Nawet prawdziwą Saharę wspominam lepiej. Dosłownie żar lał się z nieba. A oni przejęci, zakochani, w innym świecie. Ślub w małej kaplicy sióstr w małej miejscowości pod Tarnowem, wesele w pobliskiej restauracji. Urzekło mnie to,że oboje chcieli, aby to było tradycyjne wesele. I pod paroma szczególnymi względami - było. I było wyjątkowe.
Po błogosławieństwie w domu panny młodej ( u młodego też było) cały orszak z młodymi na czele przeszedł do kościoła. Cudny widok i piękna tradycja orszaków weselnych. Przypomniały mi się zdjęcia moich rodziców z ich wesela- tak samo było 50 lat temu! I koronkowa parasolka Panny Młodej - jak z zeszłego stulecia...
Malutka kaplica, kuzyn, który przejęty przeczytał pierwsze czytanie. Ksiądz, który o Adamie i Ewie w raju mówił krótko i z sensem. A potem przyjęcie w restauracji, w której przy tej temperaturze klimatyzacja ledwo nadążała. Mimo ciężkich warunków pogodowych goście bawili się świetnie! Mnie urzekł leciwy dziadek Panny Młodej, który bawił się najlepiej ze wszystkich przy muzyce zespołu weselnego dając przykład imprezowania starej gwardii. A o północy  prezent jednego z gości dla Młodych- piękny pokaz ogni sztucznych! Oj było na co popatrzeć!!!!


Danusia i Piotr.
Oboje z Krakowa, więc ślub również w Krakowie- w klimatycznym kościele Bożego Ciała. Zaprzyjaźniony ksiądz z przemiłym i wesołym kazaniem. Oboje postanowili,że nie chcą kwiatów, ale zbierają maskotki i dary dla potrzebujących dzieci. Utonęli w pluszakach!!! Wesele na pobliskim Kazimierzu - również rzut beretem, w bardzo eleganckiej hotelowej restauracji. Pięknie przybrane stoły i dekoracje potraw pamiętam do tej pory. Wrażenie zrobił na mnie szczególnie szwedzki stół. Grał DJ- wesoło i pod nogę.Pierwszy taniec- jeden z najładniejszych , jakie widziałam!!!! Szczególnym było to,że 90% osób na sali stanowili młodzi- znajomi i przyjaciele Państwa Młodych. Było rzucanie czym popadnie, wzruszające podziękowania dla rodziców i dobra zabawa do białego rana!


O obu imprezach długo by mówić, bo momenty były!!!!.
 Ja skrzętnie kolekcjonuję wszystkie zaproszenia ślubne i lubię wspominać co szczególnego wydarzyło się na każdej z nich. Już przebieram nogami i nie mogę doczekać się majowych i czerwcowych ślubów i wesel.

Ciekawe, czym zaskoczą mnie Państwo Młodzi w tym roku?

A kartka na dziś to:



poniedziałek, 11 lutego 2013

Podwójne urodziny jako ciąg imprez styczniowo-lutowych

Tradycyjnie na przełomie stycznia i lutego w zależności od ferii zimowych i innych czynników Dorota i Kamila obchodzą wspólne urodziny i rodzinnie na nich imprezujemy. Moim prezentem dla dziewczynek są torty ich marzeń. W tym roku Dorota zażyczyła sobie ( jak zwykle) tort czekoladowy z dekoracją ku swojej czci, a Kamila tort z papugami z masą borówkową. Po trzech dniach roboty powstały. Uff...To jednak jest spory maraton. A papugi dlatego,że od niedawna mieszkają dwie faliste u Kamili w pokoju. To na torcie też musiały.

Najpierw tort Doroty ( po starszeństwie) - przepis na ciasto stąd, niezawodna masa stąd. Na wierzchu polewa z gorzkiej czekolady i wykonane przeze mnie ozdoby z lukru plastycznego - medal ze smaku czekoladowego ze złotym barwnikiem oraz reszta z lukru w kolorze rubinowym. Wykonałam medal z ilością lat jako nagrodę za całokształt dokonań :) A falbana to dekoracja stołu prezydialnego, przy którym siedzi komisja i wręcza:)))) Do środka tortu weszły jeszcze gładko wisienki z wiśniówki ( dzięki Marta!!! Zostawiłam je na tę okazję- są boskie!!!!) oraz poncz czyli wiśniówka lubelska.


Tort Kamili - niezawodny biszkopt rzucany oraz masa borówkowa moja autorska. Przepis na końcu posta.
Na wierzchu polewa krówkowa oraz ozdoby z lukru-masy Wiltona w kolorze niebieskim i żółtym, białego i niebieskiego plastycznego, brokatu cukierniczego i czekoladki duplo ( gałązka).Chodziło o odwzorowanie papużek w klatce oraz obrośnięcie tortu piórkami. Dzięki magicznej końcówce do wyciskania listków udało mi się stworzyć wrażenie piórek.


Były też oczywiście fontanny tortowe, świeczki i świeczka grająca w kształcie niebieskiego kwiatu.

A dziewczynki uśmiechnięte, zadowolone i obsypane kwiatami:


Działo się! I to najlepsze, jak już nas niestety nie było, bo musieliśmy wracać ze Stanisławem do domu spać. Impreza trwała do późnych godzin nocnych:)

masa borówkowa, którą wymyśliłam sama:
- 2 serki mascarpone po 250 g ( jeden serek=jedna warstwa masy)
-dżem borówkowy niskosłodzony ( kupiłam ten z ikei i faktycznie jest wart swojej ceny)
-mrożone borówki ( małż kupił pół kilo, ale ile dacie, to dobrze)
Serek wymieszać delikatnie z kilkoma łyżkami dżemu ( do smaku, ja dałam ok. 6 łyżek) i na końcu delikatnie wsypać mrożone borówki.Krem ma zabójczy kolor!!!! Jest pyszny, leciutki, mocno borówkowy. Najlepszy ze świeżymi borówkami w lecie. Można go jeść samodzielnie jako krem, można użyć jako nadzienie do kruchych babeczek, wafelków itp. można włożyć do rolady biszkoptowej. Właściwie można wszystko, bo konsystencja dobra i smak przedni. Dobrze go troszkę schłodzić przed zjedzeniem, bo jest bardziej zwarty, ale zaraz po zrobieniu nie rozpływa się. Jeśli musi zaczekać na zjedzenie- przechowujemy jak serek - w lodówce. Wspomnienie lata w środku zimy i borówkowa uczta w lecie. Koniecznie wypróbujcie!!!!

I dzisiejsza kartka z kalendarza (choć właściwie lepiej pasuje do wczorajszego dnia z musicalem):


Już świętujemy wyjściowo i filmowo

Postanowiliśmy już wczoraj ze znajomymi uświęcić Walentynki, bo w tygodniu jak wiadomo zamieszanie i trudno będzie w spokoju gdzieś wyjść.

Na początek wybraliśmy się do restauracji 'Wesele' na Rynku Głównym. Zdjęcia ze strony restauracji, o tej  po prostu są lepsze :)) Jak doczytałam, została też wymieniona w przewodniku Michelina.

Jeśli szukacie dobrego jedzenia w ścisłym centrum Krakowa, to mogę to miejsce śmiało polecić. Położenie piękne- z widokiem na kościółek św. Wojciecha. Wystrój bardzo oryginalny- niby nawiązanie do wiejskiej chaty, ale spokojne i z umiarem, żadna 'wioska tańczy'. Na stołach świeże kwiaty i bardzo fajna muzyka, która towarzyszyła nam przez cały czas biesiadowania- mieszanka różnych stylów i znanych kawałków, bardzo dla ucha przyjemna.

Co do cen i menu - nie jest to Kazimierz, więc i porcje mniejsze ( ale wykwintniejsze) i ceny nieco wyższe, ale choć nie wyszliśmy objedzeni jak beki, dania zdecydowanie warte swojej ceny- świeże, smaczne, pięknie podane. Śmialiśmy się,że choć okres Bożego Narodzenia się skończył, kucharz ozdabia talerze choinką :)))), ale była na tyle dobra,że i ona zniknęła. Bardzo miła obsługa. Może to standard dzisiaj, ale byłam mile zaskoczona troską pani kelnerki.


Napaliłam się na borowiki w cieście francuskim i byłam bardzo zadowolona, bo w lutym smakowały jak prosto z lasu- pachnące i w pysznym sosiku. A polędwiczkami wieprzowymi w formie szaszłyka byłam naprawdę zachwycona! Nie ma jak pyszne jedzonko :))))
Przemiło siedziało się nam w lokalu: zmrok zapadał, dorożki leniwie kursowały, tłumów na Rynku nie było, więc wszystko pięknie podane w oknie. Noc jak bas, księżyc wysoko jak sopran - cytując poetę.Śmialiśmy się tylko z wozów patrolowych policji,że suki jeżdżą jak za dawnych lat, ale teraz to są ekskluzywne suczki:)
Jedynym minusem dla mnie było to,że siedzieliśmy przy oknie i wiało chłodem:(

A potem wylądowaliśmy w kinie Kijów na 'Nędznikach'. Strona filmu tutaj .


Uczucia mieszane. Napalałam się na ten film, bo obsada naprawdę zacna. Historia ( mnie) znana i warta opowiedzenia, ale... znalazło się jednak kilka 'ale'.

Nie przekonuje mnie forma musicalu zastosowana do tej historii, a przynajmniej sposób w jaki jest skonstruowana. Wiadomo,że musical, to widowisko słowno-muzyczne i piosenki wystąpić muszą, a w tej wersji raczej wydaje się to paraoperą niż musicalem. Brakuje scen mówionych, które napędzają akcję i w efekcie film miejscami nuży.Aktorzy super, ale nie wszyscy są śpiewakami klasy 's' i to słychać. A 2-3 świetne głosy nie ratują sytuacji, choć chylimy przed nimi czoła ( Amanda Seyfried, Anne Hathaway,Hugh Jackman). Przez konwencję śpiewu stałego trudno wychwycić 'numery śpiewane', bo zlewają się z całością. Muzyka przyjemna, ale nie porywa. Nie zapamiętałam ani jednej piosenki, choć dwie w trakcie filmu są rozpoznawalne, bo na nich opiera się całość muzyki.

Aktorstwo bardzo dobre, choć w jednej scenie zaskoczył mnie negatywnie Russel Crowe- nie wiedział, co zrobić z rękami ;) Wygląda na to,że Hathaway dostanie oscara, bo bardzo przekonywająco zagrała Fantine, choć rola krótka, ale przejmująca. Cieszę się,że Jackman zagrał Valjeana, a Crowe -Javerta, bo to dowód na to,że zostaną zapamiętani nie tylko jako Volverine i Gladiator- w końcu to świetni aktorzy wszechstronni.

Bardzo podobała mi się w filmie  scenografia i charakteryzacja - zwłaszcza dbałość o zęby aktorów. Jak Fantine wyrywa zęba dla pieniędzy, to to widać! Tak samo jak to,że ich nie myje, a lud Paryża ma szkorbut i pali na potęgę. Nędzarze wyglądają jak nędzarze, a najbardziej pozytywni bohaterowie nie paradują w idealnie czystych okryciach i ze  świeżutkim i nieskazitelnym makijażem. Brawo!

Bardzo ciekawym wątkiem filmowym jest małżeństwo Thenardierów grane przez Helenę Bonham-Carter i Sashę Barona Cohena - z jednej strony są częścią tej historii, a jednak w specyficzny dla siebie siebie sposób gry i charakteryzację ożywiają opowieść, bo oto znów widzimy Królową Kier i Borata, ale z innej epoki.

Trudno opowiada się dwutomową powieść o tak specyficznym stylu i naprawdę niemożliwe jest zawarcie wszystkich jej wątków w filmie. Proponuję najpierw zmierzyć się z oryginalną książką Hugo, potem oglądną wersję fabularną 'Nędzników', a na końcu sięgnąć po ten musical,żeby mieć jakieś punkty odniesienia.
Historia sama w sobie jest naprawdę niesamowita i wzruszająca, a przy tym zaskakująco bliska uniwersalnych realiów: miłość, nienawiść, bieda, rewolucja w imię haseł, poświęcenie...długo by wymieniać. Najlepiej przeczytać.

Mojemu małżowi przypomniała się scena z filmu 'Ziemia obiecana'Wajdy':
- zmarł Hugo.
- Tak?  A w czym robił?

Którą to scenę dedykuję wszystkim napalonym na musical' Nędznicy'. Na Filmwebie dostał prawie 8 gwiazdek. Ja daję mu uczciwe siedem. Z przyjemnością wrócę do muzyki z tego filmu - postaram się wsłuchać w tę historię, ale raczej nie oglądnę go raz jeszcze, przynajmniej nie szybko. Wolę książkę:)

A kartka z kalendarza to:


niedziela, 10 lutego 2013

Pięciolatka

Kiedyś dawno temu było tysiąc szkół na tysiąclecie. A u nas, tzn. u Jaśka jak na piątą rocznicę , to skromnie.
Jasiek przeżywa fascynację samolotami i helikopterami ( a zwłaszcza ich śmigłami), dlatego był to motyw przewodni imprezy. Razem wybieraliśmy obrazki do stworzenia napisu - dekoracji i według życzenia Jaśka wykonałam tort. Ale po kolei.

Na menu urodzinowe wymyśliłam ciepły bufet i sałatki. Sałatki - jedna świeża ogólnoludzka ( ogórek, pomidor, sałata lodowa+ winegret z czosnkiem) oraz druga na bazie kapusty pekińskiej ( drobno pocięta kapusta, kukurydza, surowa czerwona papryka, drobniutko posiekany kabanos oraz ogórek kiszony).
Obie polecam bardzo! Szybkie i dobre.Do wszystkich dań i sałatek były 2 sosy- czosnkowy i tysiąc wysp.

W roli ciepłych dań wystąpiły malutkie sajgonki, mini camemberty, oliwki panierowane z mięsem, panierowane kawałki sera mozzarella oraz własnoręcznie robione przeze mnie kawałeczki kabanosów zawijane w ciasto francuskie, posypane makiem i zapiekane. Świetna przekąska na ciepło i zimno i błyskawiczna w przygotowaniu- gotowe ciasto francuskie kroimy na cienkie paseczki, owijamy kawałki kabanosa, smarujemy rozmąconym jajkiem, sypiemy makiem lub innymi przyprawami i pieczemy w 220 stopniach ok. 20 min.

Niestety zdjęcia menu nie zachowały się, bo ja biegałam z jedzeniem, a potem siedziałam z gośćmi przy stole. Natomiast poniżej urywki tego, co się działo w tzw. tle, czyli obok stołu i w drugim pokoju...


Tort Jasiek zaprojektował sobie już dawno. Początkowo miała być wersja z księżniczkami, ale ostatecznie wygrały samoloty:) Masa cytrynowa z czekoladą. I taka też była. Niezawodny  i równy jak stół biszkopt z tego przepisu oraz masa cytrynowa na bazie lemon curd.
Lemon curd to coś takiego jak budyń, albo rodzaj dżemu- smarowidła, które robi się bardzo szybko, a jeszcze szybciej zjada. Zwłaszcza polecam smakoszom cytryn, bo trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej cytrynowego - używamy do jego produkcji całe 3 cytryny- skórkę, miąższ i sok. Efektem jest słoik pysznego cytrynowego dżemiku-kremu, którym smarujemy sobie co lubimy, albo robimy z niego równie błyskawiczną cytrynową masę - przepis tutaj. Ja według życzeń Jaśka dodałam do masy wiórki czekoladowe.


Dekoracje wykonałam z gotowych samolotów i lukru plastycznego. Ciekawostką były w tym roku świeczki o rożnych kolorach płomieni- bardzo ciekawy  efekt. Można je kupić na tortownia.pl - zobaczcie sami na jednym ze zdjęć powyżej. Oczywiście wyglądały sto razy lepiej.

Co do tortów dla dzieci - jest z nimi spory kłopot. W przyjęciu urodzinowym w domu zawsze więcej jest dorosłych niż dzieci. Mało które dziecko zjada cały kawałek tortu i trudno zdecydować, czy np. masa i ciasto ma być 'pod dzieci' czy 'pod dorosłych' zrobiona. Moje chłopaki ( i z opowiadań rożnych mam wiem,że nie tylko moje) marzą o tortach z ulubionymi bohaterami i jak tylko ich zobaczą na torcie- traktują ich jak zabawki i od razu chcą ich capnąć i bawić się na całego. Tak było w przypadku Staszka i jego Zygzaka i Złomka i teraz przy torcie Jaśka- od razu samoloty do łapy i fruwamy!
Doszłam do  wniosku,że w takich wypadkach chyba lepiej wkomponować gotową zabawkę w tort a skupić się na tle i scenografii bohatera tortu, bo naprawdę bardzo trudno odwzorować dokładnie ze wszystkimi szczegółami bajkowego bohatera. W poprzednich latach skorzystałam z wydruku na masie cukrowej ( Bob Budowniczy) oraz płaskiej wersji z lukru ( Świnka Peppa, bo w 3d jest okropna..) i chyba pociągnę trend z gotowymi zabawkami dalej, bo wszyscy są szczęśliwi - dzieci, że mogą się bawić  a dorośli,że tort ładnie skomponowany i dobry.


W dmuchaniu uczestniczyło oczywiście dwóch braci, bo takich trzech, jak ich dwóch, to ani jednego. I dmuchali po kilka razy, bo w końcu jest okazja. A co! A Jaśkowi wszyscy życzyli przede wszystkim zdrowia, czyli tego, czego mu najbardziej brakuje :( Oby wszystkie życzenia się spełniły!

A kartka z kalendarza to:



sobota, 9 lutego 2013

Kolędowanie w Wieliczce

Każdy z nas ma zapewne taki własny kalendarz, którego dni nie wyznaczają konkretne daty, ale jakieś cykliczne wydarzenia, imieniny, rocznice itp.
Jednym z takich wydarzeń w moim kalendarzu jest kolędowanie u Gosi- Eumychy i Tomka. Mam nadzieję, że tę tradycję wspólnego spotkania i śpiewania będą jeszcze długo pielęgnować, bo jest fantastyczna!

Kiedyś w mieszkaniu rodziców Gosi, obecnie na ich wynajmowanym- jedno niedzielne popołudnie przed 2 lutego jest czasem kolędy- tej faktycznej, czyli nawiedzenia domu przez kapłana i tej śpiewanej.Zawsze przy pysznym jedzonku przygotowanym przez Gosię i jej mamę. Historyczny i po prostu cudowny jest maminy bigosik z grzybkami.A Gosia w tym roku popisała się wspaniałym tiramisu.Ech, działo się!

Tu śpiewamy, gramy i zjadamy pyszne rzeczy z suto zastawionego stołu:


Choinka Gosi, choć sztuczna i mała wspaniale udekorowana cudnymi ozdobami wykonanymi przez nią sama i zaprzyjaźnione koleżanki blogerki - ja też chcę takie ( koleżanki i ozdoby:)) !


Dotarł z kolędą i ksiądz proboszcz do ustrojonego domu...


Chwilkę ( za krótko!) z nami posiedział, pożartował, zjadł kapkę i już leciał dalej, ale zostawił dla wszystkich piękne obrazki z reprodukcjami ( bardzo mi się spodobały, bo u nas raczej takie 'wioska tańczy i śpiewa' były...) i modlitwami- poczytajcie sobie na zbliżeniu zdjęcia:


Nasze potwory były zadziwiająco grzeczne jak na wizytę u obcych cywilizowanych ludzi, ale jak ktoś ma pociągi i klocki duplo, to najlepsi wymiękają ;) Obyło się bez szkód i strat w ludziach. Hura!
Gosiu i Tomku! Raz jeszcze dziękujemy za wspaniałe popołudnie i liczymy na powtórkę w przyszłym roku!!!!

A kartka z kalendarza brzmi:








Po francusku

Bardzo chcę wszystkich przeprosić za to,że dopiero teraz wklejam kolejne posty i kartki z kalendarza, ale całemu zamieszaniu winna jest Telekomunikacja Polska, która postanowiła nam wyłączyć sieć na parę dni. Z jednej strony dobrze, bo odpoczęłam od kompa, z drugiej fatalnie, bo wiem,że są tacy, co na posty czekają i co dzień sprawdzają. Bardzo bardzo za opóźnienie przepraszam! Mam nadzieję,że mi już takiego numeru nie wykręcą.


Pau na swoim blogu pisze o zapomnianej sztuce celebracji podwieczorków, a my już od dawna z Dorotką i Ulą celebrujemy co możemy – śniadania, obiady i imieniny J

Tym razem spotkanie u Uli, jako radość z tego, że po przebytej operacji Ula czuje się i wygląda wspaniale. Podjęła nas po królewsku! A właściwie po francusku. Inspiracją dla niej był film „Julie i Julia” i kuchnia francuska właśnie.

Od razu sfascynowało nas nakrycie stołu z bardzo oryginalnymi serwetkami z innym cytatem dla każdej z nas. Mnie przypadło: ‘ Szczęście jest tam, gdzie człowiek je widzi’ – święta prawda.


Na przystawkę zupa serowo- cebulowa- była tak pyszna, że nie dość, że wzięłam dolewkę, to jeszcze kompletnie nie zdążyłam zrobić jej zdjęcia- po prostu wspaniała!

Jako danie główne – mięso z kurczaka z warzywami i sosem pomidorowym zawinięte w pieróg z ciasta francuskiego. Bardzo łatwe i pożywne danie – myślę, że do odtworzenia przez każdego, bo nadziać ciasto można wszystkim według smaku i gustu. Artystycznie udekorowane sosem na talerzu.


A na deserek prawdziwy świeżutki mus czekoladowy z prawdziwą bitą śmietaną. Rozkosz!!! Lata takiego nie jadłam! Zwracam uwagę na nowatorskie wykorzystanie cienkich świeczek urodzinowych. W życiu bym na to nie wpadła, a to takie proste! Jakoś za bardzo złączyłam je z tortem ,a tu tak pięknie ozdobiły deser. Małe, a jaki elegancki efekt.

Zawsze czekam na te nasze spotkania. Mamy dla siebie 2-3 godzinki- żeby się pośmiać, popłakać, wyżalić, wygadać. Każdemu potrzebne jest takie spuszczenie powietrza i każdemu go życzę.

A może też coś dobrego pocelebrujecie? Warto!

Kartka z kalendarza:



środa, 6 lutego 2013

Wspominkowy- rocznicowy.

To jeszcze wspomnienie z września, kiedy wypadła nasza 12 rocznica ślubu. Mieliśmy rzadką okazję wybrania się gdzieś sami z powyższej okazji. Wierzyć mi się nie chce,że to już tyle lat minęło. Podobno po dzieciach widać takie sprawy najlepiej;)
A był to cały dzień i wyprawa po włosku. Wspominam o tym dziś z dwóch powodów - po pierwsze fajny lokal ( może na najbliższe walentynki, ostatki lub inną okazję) , a po drugie film, który właśnie teraz jest dodatkiem do kolorowej gazety.

A film ten to "Zakochani w Rzymie" - Woode'go Allena. Strona na Filmwebie tutaj .


Idealny film na fajną randkę. Przeciwników Allena nie przekonam, więc nawet nie próbuję. Do zagorzałych fanów się nie zaliczam, ale z przyjemnością oglądnęłam, a co się uśmiałam, to moje.
Nie będę zdradzać fabuły, ale motyw domorosłego tenora pod prysznicem jest dla mnie fascynującym przykładem paranoi i absurdu!
Korowód postaci związanych z Wiecznym Miastem przelotnie lub na stałe wikła się w kolejne nie koniecznie sensowne i logiczne perypetie, a wszystko pod włoskim słońcem, z włoskim akcentem, pysznym jedzeniem na ekranie ( i dziwota, że zgłodnieliśmy?) i specyficznym poczuciem humoru.Mamy oczywiście kilka gorzkich refleksji dotyczących dzisiejszego świata i człowieka, ale tak fajnie podanych,że aż przyjemnie się je degustuje.
Lekki, sympatyczny film także na szaro-buro-gołe dni jakie mamy teraz i ciepłe wspomnienie lata.
Bardzo polecam!

Postanowiliśmy zjeść coś dobrego i niecodziennego w nowym miejscu i nogi nas zaprowadziły do włoskiej restauracji na Kazimierzu - Pepe Rosso Ristorante - tutaj ich strona .
Wystrój w stylu piwnic z winem, cisza i spokój i przepyszne, świeżutkie wykwintne jedzonko w stylu włoskim sprawiło, że posiedzieliśmy sobie tam naprawdę długo i przemiło! Warto tu zajrzeć i chwilę zostać.


A potem dla zdrowotności i dobrego trawienia spacerek po okolicy - to był piękny dzień!

Patrzyliśmy sobie na Wisłę i wyszło, że ta nasza love to taka ze sznurka i druta, ale jak wiadomo na sznurku, drucie i WD 40 świat stoi :)


A kartka z kalendarza na dziś to:



wtorek, 5 lutego 2013

Nowe!

A teraz coś , a właściwie ktoś, z zupełnie innej beczki, choć już znany i już u mnie gościł. Co prawda z innej okazji, ale teraz będzie ze swojej. Pau debiutuje jako autorka własnego bloga!

Bardzo serdecznie zapraszam do jej świata pełnego flamenco, poezji i pysznych podwieczorków z mężem i nie tylko mam nadzieję :)

Zaglądnijcie do niej i rozsmakujcie się w jej pasjach - o flamenco pisze tak,że dusza już tęskni, a stopy same wystukują rytm...

http://www.5razones.pl/

Pau jest osobą zdecydowanie taką, która pasuje do  dzisiejszej kartki z kalendarza:


Zachęcam do udziału w moim szybciutkim candy!

poniedziałek, 4 lutego 2013

Walentynkowe odliczanie - candy + kalendarz

Miało być 1 lutego, ale się zwyczajnie nie wyrobiłam, bo po drodze było kilka okazji, o których jeszcze będzie.Więc zaczynam od dziś.

Podobna konwencja jak była w przedzeszłym (2011) roku przed Wigilią - kalendarz z cytatami + malutkie i szybciutkie ( tylko 10 dni na zapisy!) candy.

Tym razem będzie zupełnie inaczej- to znaczy:
- jedna nagroda główna widoczna na zdjęciu- banerku- 2 walentynkowe kubeczki avon pełne słodyczy i tych myśli , które pojawią się w kalendarzu.Jak widać - nagroda z serii 'małe , a cieszy'.
Nie będzie nagrody pocieszenia , czyli tradycyjnego ppsa, ale co dzień do 14 lutego będzie można znaleźć na blogu karteczkę z myślą, która przybliża nam Walentynki, którą można ustawić sobie jako tapetę, wydrukować, zapisać, zbierać itp.


Zasady uczestnictwa w candy:
- dodać komentarz pod tym postem do 13.02 do godz.0:00 :)))
- jeśli posiadasz bloga wkleić powyższy banerek w pasek boczny
- czekać z wypiekami na twarzy na losowanie, które odbędzie się w Walentynki późnym wieczorem
- pomyśleć choć chwilkę nad myślami zawartymi w kalendarzu :)

Walentynki to takie święto trochę z sensem, a trochę bez. Ponieważ niestety czerwona komercja wygląda z każdego sklepu, pomyślałam sobie,że może warto ucieszyć się tym co mamy, tym kim jesteśmy i tymi, których znamy i kochamy i właśnie Walentynki są taką dobrą okazją do przypomnienia sobie tej fajnej strony kochania siebie i innych - stąd pomysł króciutkich refleksji na każdy z dziesięciu dni pozostałych do 14 lutego.
Mam nadzieję,że wam się spodobają i sprawią,że szary dzień nabierze żywych barw. A może zainspirują do stworzenia czegoś ciekawego. Oby!
Dziś pierwsza kartka z kalendarza - cyfra u góry to ilość dni do Walentynek, na dole data z dnia.


Zapraszam serdecznie!