motor

motor
Walentynki są codziennie, tylko my obchodzimy je raz do roku...

piątek, 20 lipca 2012

Sernik z borówkami i Apacze

Z wizytą do starej znajomej Moniki i jej nieznanego mi jeszcze męża Iwo pojechałam z wesołym towarzystwem autem i oczywiście zawiozłam wpisowe w postaci sernika. To wersja małego serniczka z białą czekoladą, o którym pisałam tutaj.
Tym razem zrobiłam go z borówkami amerykńskimi w środku, tradycyjnymi na wierzchu i posmarowałam glaretką w kolorze atramentu. Spód stanowi paczka krakersów z łyżką masła. Ta wersja smakuje mi bardziej niż ta z truskawkami! Jest lepsza na gorące dni.
Dla podkreślenia efektu chłodzacego ( bo upał był srogi niestety...) dodałam posypkę w postaci śnieżnych gwiazdek, które nie przestraszyły się wysokich temperatur:
Większość wieczoru przeciupaliśmy w nową dla mnie grę w kości - Apacze. Zachęcam do spróbowania - partie są szybciutkie, trzeba tylko mieć 2 kostki kubeczek i podstawkę + coś do zapisywania wyników. Im więcej osób tym lepiej, ale minimum to chyba 3-4, żeby było atrakcyjnie.
Zasady:

Zaczyna ktoś z zebranych, potem według wskazówek zegara.
Pierwsza osoba losuje jakąś liczbę, która powstaje przez odczytanie ilości punktów z dwóch kostek, zawsze w kolejności większa ilość pierwsza, mniejsza druga i to jest początek licytacji. Liczbę tę zna tylko gracz, który ją wyrzucił- nie pokazywac kostek!
Następna osoba po wyrzuceniu swoich kostek musi powiedzieć liczbę większą od poprzedniej ( nawet jeśli sama ma mniejszą).
Najmniejsza możliwa liczba w tym układzie ( nie bierzemy pod uwagę takich samych ilości czyli np.55) to 21 i jeśli ktoś ją wylosuje pokazuje wszystkim wszem i wobec i wszyscy oprócz tego kto wyrzucił dostają po 1 punkcie ujemnym.
Jeśli licytacja dojdzie do najwyższej możliwej liczby czyli 65, następnymi mogą być tylko 'apacze', czyli podwójne 11( 1 apacz), 22 ( 2 apacze) itd. aż do 6 apaczy.
Każdy rozgrywający ma 4 możliwości:
- wyrzucić swoją liczbę punktów na kostkach
-sprawdzić poprzednika ( jeśli skłamał otrzymuje punkt ujemny)
-opuścić kolejkę
-podać kości dalej bez wyrzutu, ale licytować nieznaną zawartość dalej (ufając poprzednikowi,że jest tam mniej niż mówił)
Generalnie gra polega na oszustwie i szczęściu do losowania. Każdy gra do 10 punktów ujemnych, a wygrywa ten, kto ma najmniej minusów. Oczywiście można ściemniać w trakcie ile wlezie i eliminować przeciwników własnymi tajnymi strategiami.


Nam grało się naprawdę fajowo, i choć przegrałam ( nie ja jedna:))) to śmiechu było dużo!



czwartek, 19 lipca 2012

Letnie tiramisu

Zrobione na szybko dla podjęcia Luźnego Składu u mnie pewnego czerwcowego poranka.

Wersja letnia delikatniejsza, czyli serek mascarpone (0,5 kg) wymieszany pół na pół z taka samą ilościa ( 0,5 l) bitej śmietany 36% i 1 cukrem waniliowym.Biszkopty ( nabyte w makro specjalnie do tiramisu - są genialne, bo się nie rozlatują!!!!!) nasączone likierem kawowym, przesypane kakao decomoreno.


O tiramisu myślę z sentymentem, bo to pierwszy przepis, jaki zamieściłam na tym blogu - zaglądnijcie historycznie wstecz:)

Dekorację na wierzchu stanowią pokrojone w plasterki truskawki ułożone jak płatki i wciśnięte w serek oraz czarne maliny z mojego ogródka.
Kwiaty z truskawek są naprawdę łatwe do zrobienia, a mają żywy kolor i moga być ładną dekoracją dowolnego deseru lub tortu/ciasta.

Zróbcie koniecznie! Truskawkowo- kawowy ogród w gębie!

środa, 18 lipca 2012

Piknik w szkole

W czerwcową sobotę odbył sie w mojej dawnej  podstawówce piknik ogólnodostępny. Poszliśmy i my. Dzień piękny i słoneczny, a atrakcji dużo.
Czy może być lepsza forma zmęczenia dzieci przed obiadem?

Najwiekszą frajdą była zdecydowanie przejażdżka elektrycznym autkiem. Chłopaki kierowali na zmianę i lepiej im to o dziwo wychodziło niż świeżo upieczonej mamie- kierowcy.
Były i balony i malowanie buziek i łapanie rybek...A także specjalnie przygotowane szablony do zdjęć w kształcie owoców.


Absolutnym szałem okazała sie możliwość dokładnego obcypania wozu bojowego policji, nadawanie przez radio i trąbienie. O matko co się tam działo!!!!


Zmęczeni, rozmazani, ale szczęśliwi wróciliśmy do domu i magicznym sposobem chłopaki usnęły od razu.Ufff...
Dzieci to jednak morze kłopotów i strumyczek radości!

wtorek, 17 lipca 2012

Poranne poprawiny prawie po japońsku

Retrospekcja z czerwca. Pisałam już o wspaniałej niespodziance urodzinowej, jaka urządziły mi Ula i Dorota. Dostałam wtedy ( między innymi) 2 fantastyczne książki:
Jak wiadomo dobre są wesela, lepsze poprawiny. Postanowiłam więc je urządzić i fachowo urodzinowo podjąć dziewczyny w japońskim stylu.
Jako przystawki - pikantna zupa Lei-mel i sałatka z grzybów mun.Przegryzki - orzeszki ziemne w wasabi oraz chipsy krabowe. Danie główne - zamówione świeżutkie sushi ( miałam szerokie plany,że zrobię sama, ale koszty i czas pracy jednak by mnie przerosły...)
 Na deser - to już raczej symbolicznie - japońskie ciasteczka z wróżbą. U mnie wróżbami były cytaty o przyjaźni.
Przepisy tradycyjnie pod koniec posta.
Zdecydowanie nie traciłam czasu na robienie zdjęć tylko na nadrobienie zaległości językowych ( nawet w polskim można sie podciągnąć !), tak,że niestety sesja wyszła słaba, ale za to jedzonko było pyszne i bardzo syte.
Dziewczyny przyniosły mi wspaniałe gadżety związane z tematem Dorota- świeczki- klapeczki japonki , a Ula przepiękne wachlarze. Mnie udało się zdobyć serwetki z motywami smoków.
Wspaniale się siedzi w takiej scenerii i towarzystwie!

A królową dnia i tak została Gabrysia, która była ładniejsza od wszystkich gejsz razem wziętych i tyle!
Przepisy na zupę i sałatkę wzięłam z gazetki kauflandowej na miesiąc czerwiec ( była przy okazji produktów chińsko- japońskich w promocji).
Zupa Lei-mel- pyszna i superbłyskawiczna. Robiłam ją jeszcze potem 2 razy, za każdym wyszła tak samo dobrze! Wspaniała jesienią i zima- porzadnie rozgrzewa i syci nawet mała porcja! Przepis na 4 osoby:
1 litr wody
1 kostka bulionu drobiowego
1 łyżka koncentratu pomidorowego ( dałam więcej, do smaku)
4 łyżki sosu sojowego
Ostra papryka ( do smaku)
1 opakowanie mrożonych chińskich warzyw na patelnię
60 g bułki tartej
Wodę zagotować, dodać bulion, koncentrat i sos sojowy. Wrzucić warzywa i gotować 8 minut. Wsypać bułkę tartą i wymieszać trzepaczką. Chwilkę gotować i podawać.
Sałatka z grzybów mung - trzeba lubić te gumiaste grzyby. Jako dodatek z bardzo wyraźnym sosem ( takim jak ten) są dobre. Same przypominają ( przynajmniej mnie) w smaku brązową cholewę.Są bardzo syte.Przepis na 4 porcje:
paczka suszonych grzybów mun
20 ml oleju sezamowego
40 ml sosu sojowego jasnego
2 ząbki czosnku
sól, pieprz
kilka lisci karbowanej sałaty
ziarna sezamu
Grzyby mun moczyć w letniej wodzie ok. godzinę. Z oleju sosu sojowego i przeciśniętego przez praskę czosnku przyrządzić sos dobrze mieszając i doprawić sola i pieprzem do smaku. Grzyby dokładnie odsączyć z wody, pokroić na kawałki o boku 2-3 cm. Podawac na liściach sałaty posypane ziarnami sezamu.

(zdjęcie z oryginalnej gazetki, bo my za szybko zjadłyśmy i nie zdążyłam zrobić zdjęcia, ale wyglądał tak samo :))
Sushi - w Krakowie zamawiałam w haikusushi.
Ciasteczka z wróżbą - to raczej zwyczaj andrzejkowo- haloweenowy, ale dlaczego nie w czerwcu? Z tego założenie wyszłam i zrobiłam według tego przepisu.Można tez wykorzystać gotowe kruche ciasto. Formę maja typowo polską - pierożków. Oczywiście można zrobić dowolne kształty, nie tylko kanoniczne japońskie rożki.
Orzeszki wasabi - piekielnie ostre, ale pyszne. Trzeba lubić ten ogień ( ja bardzo lubię!).
Chipsy krabowe - przeciwnie bardzo łagodne prażynki o specyficznym zapachu. Obie przekąski do nabycia w dużych hipermarketach.

Jak widać poznawanie innych kultur bywa przyjemne i smaczne - choćby we własnym domku na kanapie. Najważniejsze jest oczywiście nie co, tylko z kim ;)

Polska! Biało-czerwoni!

Już wiemy, kto wygrał Euro 2012. Mnie ta informacja ani ziębi, ani grzeje, jako że zagorzałą ani żadną inną kibicką nie jestem. Nie oglądnęłam żadnego meczu i żyję. Nie znaczy to, że nie wspierałam domowej załogi jak mogłam.
Postanowiłam na rozpoczęcie mistrzostw zrobić galaretkę w formie małych kosteczek ( jak ptasie mleczko) w kolorach patriotycznych. Udało się!

Przepis na glalaretkę truskawkową z bloga moje wypieki - tutaj. Galaretkę białą zrobiłam z mleka skondensowanego i takich samych składników ( oprócz truskawek) jak czerwona. Galaretki obtoczyłam w zmielonych migdałach ( niestety nie można w cukrze z przyczyn technicznych) i podałam na talerzykach z motywem piłki.


Genialna jest ta truskawkowa - w sam raz słodka, lekko kwaskowa, świetna na upały jako leciutki deser, pełna owoców, pachnąca....mniam. Jeszcze nie raz ją zrobię. Biała w porównaniu wypada lekko mdło, jak to skondensowane mleko, ale razem się fajnie uzupełniają. 
Można oczywiście wylać najpierw jedną a potem drugą i pokroić w dwukolorowe kostki.

Polecam na każdy letni dzień, nie musicie czekać na następne Euro!

poniedziałek, 16 lipca 2012

Desiderata

To dla mnie ważny tekst. Piękne rady o tym jak żyć napisane prostym językiem i dotyczące każdego człowieka.
Szczególnie lubię go w wykonaniu Piwnicy pod Baranami ( posłuchajcie tutaj). Poniżej zamieszczam kanoniczną wersję "Piwniczną". Jeśli kogoś interesuje angielski oryginał znajdzie go tutaj.

Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech
i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy
o ile to możliwe bez wyrzekania się siebie
bądź na dobrej stopie ze wszystkimi
wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie
wysłuchaj też innych, nawet tępych i nieświadomych
oni też mają swoją opowieść
oni też mają opowieść
unikaj głośnych i napastliwych
unikaj głośnych są udręką ducha
niech twoje osiągnięcia zarówno jak plany
będą dla ciebie źródłem radości
bądź ostrożny w interesach
bądź ostrożny w interesach
na świecie bowiem pełno oszustwa
bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia
ani też nie podchodź cynicznie do miłości
bo ona jest wieczna jak trawa
bo ona jest wieczna...
unikaj głośnych i napastliwych
unikaj głośnych są udręką ducha
przyjmij spokojnie co ci lata doradzają

z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości
jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż
drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj
a więc żyj w zgodzie z bogiem
czymkolwiek on ci się wydaje
w zgiełkliwym pomieszaniu życia
zachowaj spokój ze swą duszą
przy całej swej złudności, znoju i rozwianych
marzeniach jest to piękny świat
jest to piękny świat...

znalezione w starym kościele
św. pawła w baltimore
datowane 1692r.

przy całej swej złudności, znoju i rozwianych
marzeniach jest to piękny świat
jest to piękny świat...


Po latach dowiedziałam się, jaka jest prawdziwa historia powstania tego tekstu. Otóż napisał go poeta Maks Ehrmann w roku 1927 i jako życzenia bożonarodzeniowe ofiarował swoim przyjaciołom w 1933r. W 1948 r. opublikowała poemat wdowa po Ehrmannie i tak trafił do gazetki parafialnej publikowanej przez pastora episkopalnego Starego Kościoła pod wezwaniem Św. Pawła w Baltimore.

Pogłoska na temat anonimowego autora i błędna data powstania utworu – 1692 – pochodzą stąd, że pierwsza strona owej gazetki, na której znajdował się tekst "dezyderaty", miała stopkę z informacją: "Stary kościół św. Pawła" i datą 1692 (w rzeczywistości to data powstania parafii i budowy pierwszego, już nieistniejącego kościoła). Wskutek częstego kopiowania jedynie tej strony, informacja zaczęła być błędnie odczytywana.

Nie w Warszawie, tylko w Moskwie, nie rozdają tylko kradną i nie auta, tylko rowery. Niby jak w radiu Erewań, ale tekst chyba nigdy nie straci na swojej aktualności i na pewno jest najbardziej znanym utworem Ehrmanna, o którym to poecie możecie przeczytać tutaj. To strona po angielsku, bo polskiej nie znalazłam, ale wydała mi sie prosta. Z pomocą małego słowniczka da się przejść i warto.

Tekst dezyderaty dedykuję wszystkim moim czytelnikom, a szczególnie lady.medusie, która napisała do mnie ostatnio długi list. Myślę nad odpowiedzią - daj mi jeszcze trochę czasu.
Na razie  niech wystarczy Desiderata - czyli pragnienia, życzenia, marzenia.

Ilustruję zdjęciami z mojego ogrodu - co prawda kwiaty już przekwitły, ale jakie były piękne!


Mufiny wiśniowe

Z nadrabianiem to jest tak, że z jednej strony chcesz opowiedzieć o tym co już było, a z drugiej życie leci swoim torem i potem może być za późno. Dlatego przeplotę wspominki z aktualnościami.

A w aktualnościach mufiny z wiśniami - klasyka gatunku. Przepis z Poradnika Domowego na sierpień 2012 udoskonalony przeze mnie :) - znajdziecie go poniżej.

Mufiny takie jak lubię - wilgotne, pachnące wanilią i owocami, niesłodkie, ładne, banalne w wykonaniu ( suche składniki łączymy z mokrymi). Jasiek usuwał pestki osobiscie w profesjonalnej drylownicy, ale niestety brakło mu trochę wprawy ( pierwszy raz w końcu) i trzeba było pluć :))))
Upieczone w sobotę nie dotrwały do poniedziałku...



Przepis na 12 sztuk ( lekko zmodyfikowany):

2 i 1/3 szklanki mąki
trochę więcej niż 1/2 szklanki brązowego cukru
szklanka mleka
12,5 dkg stopionego masła
3/4 szklanki drylowanych wiśni ( dałam 2 szklanki, a co!)
łyzżka cukru ( dałam tyleż ale waniliowego)
2 jajka
 2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
cukier puder do posypania 

Piec nastawić na 200 stopni. Wiśnie osączyć na sitku. Do miski wsypać suche składniki, wymieszać dokładnie. Jajka roztrzepać z mlekiem. Masło roztopić i ostudzić. Do suchych wlać połaczone jajka, mleko, masło. Posypać wiśniami. Wymieszać niedokładnie. Ciasto powinno byc grudkowate.Nakłdać porcje ciasta do foremek wyłożonych papilotkami i piec 30 minut.
Bezpośrednio przed podaniem można posypać więcej cukru pudru, naprawdę nie nie zaszkodzi, szczególnie do kawy.
Udadzą się tez na pewno z borówkami, poziomkami, malinami. Mniam!

W końcu realizacja krakowskiego candy i inne krakowskie atrakcje

Jak trudno wrócić do pisania po prawie miesiącu nieobecności w sieci wie ten, kto doświadczył... Po kolejnej porcji maili, telefonów i komentarzy mobilizuję się i oficjalnie kończę wakacyjną przerwę.

Tym razem spóźniona retrospekcja ze spaceru po Krakowie, który był nagrodą w moim zakończonym Krakowskim Candy.

Dogadałyśmy się na konkretny termin ze zwyciężczynią - Majaleną i jej mamą i postanowiłyśmy obie na swój sposób wykorzystać piękną ciepłą sobotę 2 czerwca. 

Na miejsce spotkania wybrałam Wawel, ponieważ postanowiłam jako nagrodę ufundować wycieczkę po Katedrze Wawelskiej. To naprawdę wyjątkowe miejsce - niby prawie każdy tam był, bo wycieczka, bo w szkole kazali itp., ale nigdy tak naprawdę nie ma czasu,żeby zachwycić się tym miejscem wyjątkowym dla historii Polski i szczególnym ze względu na zabytki architektoniczne, malarskie itp.

Niestety - choć moja wspaniałą przewodniczka pytała dwa dni wcześniej o godziny otwarcia katedry, w naszą sobotę niestety zmieniono godziny jej otwarcia. Postanowiłyśmy odbyć i tak wycieczkę po katedrze w trochę inny sposób.
Weszłyśmy na chwilę do grobów, aby zobaczyć grobowiec PP. Kaczyńskich i trumnę Piłsudskiego...


... a potem usiadłyśmy sobie wygodnie w kawiarni pod chmurką i zamówiłyśmy pyszną kawę. Asia - przewodniczka opowiadała nam o tym, czego niestety nie mogłyśmy zobaczyć w tamtej chwili, ale na szczęście Majalena z mamą Małgorzatą są z Krakowa i będą mogły w dowolnym czasie zweryfikować te opowieści. A było słuchanie, było... o tym, co tam widać i czego nie widać, jak katedra powstawała, ciekawostki o panujących władcach i ich zwyczajach... Na takich luźnych i wesołych historiach zleciała nam ponad godzinka! Majalena pstrykała zdjęcia jak szalona, bo to jej jedna z szalonych pasji.


Wymieniłyśmy też dary - ja dałam dziewczynom pudełko własnoręcznie wykonanych pralinek ( jako suchy prowiant na dalszą drogę:)) a od Majaleny dostałyśmy piękne korale. Prezentuję moje zielone, bo Asia od razu porwała swoje czerwone i nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Są piękne! (korale oczywiście, bo zdjęcia nie oddają ich urody):


Zeszłyśmy z Wawelu od strony Kościuszki i każda para udała się w sobie tylko znanym kierunku.
Kierunek Majaleny i jej zdjęcia z tamtego dnia, naszej wyprawy i dalszej części spaceru możecie podziwiać na jej blogu tutaj.

Ja mogę tylko dodać,że dawno nie poznałam tak miłej, twórczej i nadającej na tych samych falach osoby jak ona! Bardzo polecam jej blog, a szczególnie najnowszy ze zdjęciami z Irlandii , w której jest na zabój zakochana - sprawdźcie sami tutaj!

Po wycieczce udałyśmy się z Asią Przewodniczką do resturacji "Pod Wawelem" ( ich strona tutaj-zobaczcie koniecznie!) mieści się ona w hotelu na rozwidleniu ulic Grodzka- Gertrudy -Stradom. Bardzo ciekawe miejsce, które przyciąga tu wielu turystów anonimowych i bardziej znanych. Galeria sław, które się tu stołowały mieści się od razu po wejściu do lokalu na ścianie po lewej. Mamy tu i Lecha Wąłęsę i Martynę Wojciechowską i  wielu innych. O wolnym stoliku ( jak w lepszych knajpach od dawna przystało) informuje nas szef sali, który też poleca kelnerowi odprowadzenie nas na miejsce.
Do wyboru mamy kilka sal ( jest specjalna sala dla dzieci) oraz dużą werandę ze stolikami  i widokiem na Planty( tam zajęłyśmy miejsce). Cały lokal ma swój specyficzny klimat autriacko- bawarski dopracowany w detalach. Obsługa ubrana jest w barwne stroje. Dania podaje się na półmiskach porcelitowych i drewnaianych deseczkach, a zupy w garnkach. Jest dużo zieleni i wydrukowanych stylowych ofert. Zaskoczyło mnie,że w toalecie mogłam posłuchać kawałów z głośnika :))))
Co do menu - bardzo zróżnicowane, więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Są oferty stałe i sezonowe. Podoba mi się promocja,że w każdy dzień tygodnia jest inne danie w cenie dnia. I tak np. Asia, która była tu wcześniej bardzo poleca Wiener Schnitzel ( obecnie promocja poniedziałkowa), czyli schabowy z ziemniaczkami i surówkami w cenie 15 zł. Cena przystępna, a to właśnie danie zobaczyłam na stoliku obok i był to zaiste jeden z największych kotletów jakie widziałam! Na półmisku znajdowały się tylko ziemniaczki ( frytki) i surówki a sam kotlet na osobnej desce wielkości sporej pizzy. Na pewno kiedyś się na niego wybiorę w większym towarzystwie, bo samemu takiej porcji nie da rady za chiny.
Ja wzięłam na przystawkę zupę gulaszową ( której nie jadłąm wieki). I tak jak wspomniałam dostałam ją w pięknym emaliowanym garnku ze sporą porcją pysznej wołowinki i jarzynami. Taka jak lubię - porządnie ostra i równocześnie pełna smaku. Jako danie główne wzięłyśmy jedna porcję placków ziemniaczanych z grzybkami i choć były wyborne nie dałyśmy rady... Porcja była po prostu ogromna!


Jak więc widzicie - dobre miejsce na obiad po solidnym wysiłku i spacerze - bardzo polecam, bo zjadłam wyjątkowo smacznie!

Po obiadku przeszłyśmy się dla poprawy perystaltyki na lody na ul. Sławkowską, gdzie niedawno otworzył swoją lodziarnię pewien Włoch.


Otworzył niedawno, ale nie spodziewałam się takich kolejek... Zupełnie jak w latach osiemdziesiątych po cukier albo papier toaletowy. Na szczęście szło w miarę szybko i nie trzeba było zakładać komitetu kolejkowego. Lokalik malutki - jedno pomieszczenie, w którym mieści się jeden malutki stoliczek i lada z lodami. Przy stoliczku nikt oczywiście nie siedzi,bo jest non stop zasłonięty kolejką.

Zastaniawiałam się, ale po co taka kolejka? Jak spróbowałam - wszystko stało się jasne. Te lody to dla mnie prawdziwe objawienie. Jadłam już lody w różnych miejscach i krajach, najwyżej do tej pory ceniłam Krościenko, Szczawnicę, Nowy Targ, Genuę i Wentzla, ale po tych lodzikach po prostu szczęka mi spadła. Obwieszczam,że do tej pory nie jadłam lepszych! Wzięłam kawowe, bporówkowe i biała czekoladę - lody są dokładnie takie, jak składniki w tytule. Pyszne, kremowe, delikatne, bez kryształków lodu, pełne smaku. O matko jakie pyszne!!!!! Będąc Krakowie po prostu musicie ich spróbować i tyle. Od tej pory - moje ulubione. Lody produkowane sa non stop od otwarcia do zamknięcia lokalu i zdarza się,że jakiegoś smaku nie ma , bo go wykupiono,a produkcja nie nadąża. Każdy rodzaj lodów wygląda bardzo apetycznie i choć mam swoje ulubione, to chce spróbować wszystkich, które oferują, bo są wyjątkowe!

Na Sławkowskiej- ciekawy sklep z porcelaną:


Po drodze minęłyśmy też paradę smoków na Rynku:


Z lodzikami w ręku wróciłyśmy na piechotę do domu ( a co!) i po drodze natknęłyśmy się na nietypową klepsydrę na ul. Długiej:


Okazało się,że chodzi o zamkniecie działającej długie lata piekarni- cukierni, która produkowała wyjatkowe precelki. Niestety właścicielom cukierni nie starczyło funduszy na stale rosnący czynsz i musieli zamknąć historyczny interes. Szkoda wielka,że zniknęło takie wyjątkowe  miejsce.

Teraz po dłuższym już czasie od wycieczki z Majaleną zastanawiam się nad kolejna edycją krakowskiego candy w takiej formie i z takimi nagrodami ( tzn. rzeczowymi i wycieczką z przewodnikiem) jak było. Co o tym sądzicie? Czekam na wasze opinie. Mnie bardzo to candy zmobilizowało do pisania i znajdowania dla was ciekawostek, o przesympatycznym finale- wycieczce nie mówiąc:) Czy sequel ma sens?