motor

motor
Walentynki są codziennie, tylko my obchodzimy je raz do roku...

wtorek, 28 lutego 2012

Prawie wiosna!

Nieodmiennie co roku cieszą mnie przebiśniegi, bo pokazuja, że do ciepłych dni już bliżej niż dalej.
Dla wszystkich tęskniących jak ja za wiosną - bukiet z mojego ogrodu:



w promocji znaczenie ( według mowy kwiatów) - finezja, zdumienie, przekonaj mnie do siebie.

Kiedyś mowa kwiatów, to było coś.
Nawet zwykłe polne roslinki miały swoja wymowę i dając komuś bukiet przekazywało się szyfrem jakąś wiadomość. Dziś oprócz tego, że róża czerwona to 'kocham gorąco', mało kto się tą symboliką przejmuje. Po prostu inne czasy, inne obyczaje.

Fajnie byłoby jednak dostać kiedyś z okazji lub bez okazji taki bukiet, który jest skomponowany właśnie pod tym kątem i który zawiera wiadomość tylko dla moich oczu...Pomarzyć warto.

A tutaj fajna strona właśnie o kwiatowej mowie. Jak możemy przeczytać nawet ogórecznik ma coś do powiedzenia :) I choć bardzo lubie bazylię w kuchni, nie chciałabym jej dostać w bukiecie!

I jeszcze znaleziony wierszyk ( nie zawsze musi być Mickiewicz),tak na kilka sekund zadumy.
A może na więcej?

Randez-vous z przebiśniegiem

No nie bądź smutna – zadzwonię
Za firanką północy chłód
Masz rację - przecież zawsze na koniec
Jest dobranoc w symfonii nut

No nie bądź smutny – napiszę
Staroświecki liryczny wiersz
Z przebiśniegiem co budzi ciszę
Dzwonkiem wiosny witając zmierzch

A kiedy wrócisz – zapytam
Jak było nad marzeń brzegiem
Na firance północy przeczytasz
O randez-vous z przebiśniegiem


Aleksandra Tarkowska

Na koniec legenda.
Podobno pierwszy przebiśnieg zakwitł po wygnaniu Adama i Ewy z ogrodu Eden.
Była zima i zeby pocieszyć naszych pierwszych rodziców anioł obiecał im wiosnę:zaczął chuchać na spadajace płatki śniegu, które dotykając ziemi zmieniły się w cudowne białe kwiaty - przebiśniegi.


Oby do wiosny!






niedziela, 26 lutego 2012

W Krakowie - Dzwonek za konających

Z tym zabytkiem zetknęłam się na studiach jeszcze, a żeby było śmieszniej na angielskim prowadzonym przez historyka i znawcę języka staroangielskiego:).

To typowa historia - idziesz ze wzrokiem na jednym poziomie i nie widzisz tego, co w górze.
Są jedynymi tego typu zabytkami występującymi tylko w Krakowie!
Dzwonki do dnia dzisiejszego zachowały się trzy, wszystkie pochodzą z XVIII.

Znajdują się one na fasadzie południowej wieży kościoła Mariackiego, fasadzie kościoła Dominikanów, ścianie klasztoru Reformatów - tu z tablica informującą o odpuście i datą zawieszenia 1837:
„DZWONEK ZA KONAIĄCYCH Z ODPUSTEM CZTERDZIESTODNIOWYM OD STOLICE SWIETEY RZYMSKIEY APOSTOLSKIEY POZWOLONYM WYSTAWIONY R.P. 1750”

Na fasadzie kościoła św.Floriana przetrwało jedynie wiązanie dzwonka.
    
„Towarzyszyły one godzinie konania. By skrócić straszliwe nieraz męki konania, nie tylko zanoszono przy łożu umierającego modły do Boga; istniał zwyczaj dzwonienia w niewielki dzwoneczek, wiszący kiedyś przy każdym kościele, tak parafialnym, jak zakonnym. Nazywano go dzwonkiem „za konających”. Ta bowiem ciężka chwila, kończąca człowieczy żywot, jest nader często dies magna et amara valde – dniem ciężkim i pełnym męczarni. Wzywano wówczas patrona konających, św.Dyzmę, dobrego łotra, który zawisł na krzyżu po prawicy Zbawiciela, a któremu Ten przyrzekł: „Zaprawdę powiadam ci: Dziś ze mną będziesz w raju” (Łk 23, 43).Lud powiadał – „o święty Dyzmo, łotrze pokutujący, najwyborniejszy patronie, bądź mi opiekunem, kiedy konający biedzić się będzie przy zgonie”. I wówczas, gdy kto pasował się ze śmiercią długo, posyłano do najbliższego kościoła z błagalną prośbą o zadzwonienie w ów mały dzwoneczek „za konających”.Rozlegał się wówczas delikatny, smętny głos dzwonka, pociąganego za sznurek czy rzemień przez zakrystianina, bądź braciszka zakonnego. Na głos dzwonka przechodnie odmawiali Anioł Pański (…) Gdy ustawał głos tego dzwonka, głęboko kiedyś wierzono, że jego jękliwy ton pozwolił konającemu zakończyć męczarnie, a jego dusza stawała już na sąd boski.Dzwonienie za konających Stolica Apostolska obdarzyła czterdziestodniowym odpustem dla tych, którzy odpowiadając na dźwięk dzwonu, modlić się będą o lekkie skonanie dla innych. Dzwonienie za konających – o czym wiadomo ze źródeł – było już praktykowane w Norymberdze w XV stuleciu i stamtąd obyczaj ten przeniósł się do naszego kraju. W Krakowie praktykowano go jeszcze w okresie dwudziestolecia międzywojennego w XX wieku. Umieszczone w miejscu przystępnym dla przechodnia, co umożliwiało ongiś szybkie dzwonienie, wiszą przeważnie na ścianie kościelnej, najczęściej pozbawione już sznura czy paska rzemiennego. Zapomniano także o ich skutecznym działaniu”.
Michał Rożek – „Sekrety Krakowa” Wydawnictwo WAM 2008

Dziś dzwonki milczą. Nie słyszałam ( odkąd o nich wiem) o użyciu żadnego z nich. Jako kolekcjonerka dzwonków i wielka ich miłośniczka tęsknię za tym czasem, kiedy można było ich używać. Dzwonki są jak najbardziej sprawne do dnia dzisiejszego, ale pozostają bez sznurków. Może i dobrze, bo zaraz zrobiono by z tego zabawkę i podważono sens takiej tradycji.

Dla mnie są niesamowite. Szkoda, że współcześnie nie ma choć jednego dnia, kiedy możnaby było ich użyć...

Gdy będziecie spacerować blisko wymienionych wyżej miejsc zadrzyjcie porządnie głowę, to je zobaczycie i odmówcie wieczny odpoczynek za wszystkich bliskich sercu, którzy są już po drugiej stronie.

Na zdjęciu od lewej dzwonki:  fasada Kościoła Mariackiego i fasada Reformatów.

Candy krakowskie spełniające marzenia jakiego nie było !!!!

Dla wszystkich stałych, okazjonalnych i nowych czytelników ( którzy mam nadzieję zmienią status na stałych:)) - ogłaszam candy!

Wymarzyło mi się candy jakiego jeszcze nie było. I mam nadzieję,że takie też będzie również dla was - wyjątkowe.
Ponieważ mieszkam w Krakowie i nie wyobrażam sobie innego miejsca do życia na ziemi, ponieważ bardzo lubię ten 'mały świat', gdzie wszyscy się znają i gdzie wszędzie blisko, ponieważ bardzo lubię różne ciekawostki i niepowtarzalną krakowską atmosferę - chcę się z wszystkimi chętnymi podzielić jej częścią materialna i niematerialną. Oto jak będzie:

Przez okres 1 miesiąca będę oprócz postów tradycyjnych zamieszczać takie, w których znajdziecie ciekawostki o Krakowie. Wybrałam z pomocą mojej przyjaciółki - przewodnika te mniej popularne, a myślę,że bardziej fajne. Kto mieszka w Krakowie mam nadzieję,że nie wszystkie zna, kto nie mieszka - liczę, że się zadziwi i zachwyci jak ja - to jest to dobro niematerialne.

Co do nagrody w candy - po pierwsze i podstawowe jest nią:
- jedna godzina spaceru z przewodnikiem ( moją przyjaciółką) po Krakowie w dowolnym miejscu i czasie dogadanych przez obie strony do końca 2012 roku ( bilety wstępu we własnym zakresie zwycięzcy)
oraz:
- kilka pięknych i oryginalnych drobiazgów bardzo ściśle związanych z Krakowem
- realizacja propozycji osoby, która wygra

Już tłumaczę.
Godzina z przewodnikiem - chyba jasna. Może to być oczywiście grupa osób na czele  ze zwycięzcą. Patrząc na obecne ceny przewodnickie wydaje mi się ,że jest to nagroda bardzo wartościowa. Oczywiście, jeżeli zwycięzca będzie spoza Krakowa i nie będzie planował przyjazdu w najbliższym roku - jasna sprawa. Najlepiej napisać od razu, chociaż myślę,że byłaby to niezła motywacja choćby do spędzenia weekendu w Krakowie, jesli nie dłużej:)

W paczce, którą zwycięzca otrzyma znajdzie się też parę drobiazgów naprawdę pięknych i pysznych.
Jeśli macie jakieś propozycje co mogłoby się w niej znaleźć napiszcie w komentarzu.Ma to być ściśle związane z Krakowem w dowolny sposób. Jeżeli wylosuję daną osobę, która złożyła taką propozycję, to postaram się spełnić i to marzenie.

Tradycyjnie dla każdego - nagroda pocieszenia- niespodzianka:)


WARUNKI CANDY:
- może wziąć udział ABSOLUTNIE KAŻDY
-napisz POD TYM POSTEM komentarz o dowolnej treści, jeśli masz propozycję, co można dołożyć do wygranej napisz również:) może to twoje marzenie spełnię?
- PODAJ SWOJEGO MAILA - komentarze bez adresu mailowego nie będą brane pod uwagę - przepraszam. Jeśli nie masz własnego maila, podaj adres mailowy bliskiej osoby.
- jeśli masz bloga, umieść proszę info+zdjęcie o moim candy w pasku bocznym i podaj adres www swojego bloga,żebym mogła tam zaglądnąć i poznać co robisz
- TERMIN WPISYWANIA KOMENTARZY UPŁYWA 24 MARCA 2012:)
-losowanie odbędzie się następnego dnia - 25 marca

Liczę na duży odzew i poznanie nowych osób i blogów!

Jednocześnie zwracam się do wszystkich tych, którzy chcieliby się pochwalić własnymi wyrobami, albo mają coś wyjątkowego związanego z Krakowem, co mogłabym dołożyć do paczki dla zwycięzcy. Jedną rzecz już dostałam - dzięki Marta! Jeśli macie takie rzeczy - piszcie na maila. Zapraszam i z góry za dary dziękuję.

Pozdrawiam i zachęcam wszystkich!

Randka z Muppetami

Po raz kolejny (5, słownie: piąty od urodzenia Jaśka) udało się dzięki wyekspediowaniu dzieci we wcześniej ustalone miejsce ( siostro jesteś boska, obyś żyła wiecznie!) wyjść we dwoje z domu.
Polecieliśmy na zaległy seans filmowy, czyli klimat rozrywkowy. Kto lepiej zna się na rozrywce jak Muppety?

Oczywiście jako zagorzała fanka nabyłam zestaw:


Kubek pewnie zchachmęci któryś z chłopaków, ale Kermita nie dam! Jako mój idol będzie mi towarzyszył przy pisaniu postów. Od dziś zostaje uroczyście mianowany patronem mojego bloga!!!!

Ad rem.Muppety znane od późnego dzieciństwa, wyczekiwane na drugim programie, zaskakujące, z niesamowitymi gagami i poczuciem humoru to coś, co lubię i będę długo pamiętać. Jim Henson z rodziną tworząc Muppety zrobił coś tak jedynego w swoim rodzaju,że każda z głównych postaci ( a jest ich tam sporo!) stała się swego rodzaju ikoną. Sekret tkwi nie tylko w specyficznym i niepodobnym do niczego wcześniej wyglądzie lalek, ale przede wszystkim w stworzeniu postaci niesamowitych, bohaterów z krwi i kości ( szmaty i drutu?), którzy są bardzo podobni do ludzi, jakich spotykamy na co dzień. Mają wady i zalety, lepsze i gorsze dni. Wszystkich łączy miłość do teatru, gdzie występują i rozrywkowe usposobienie.

Film, który obecnie jest wyświetlany ( dlaczego tylko w Multikinie?) jest pełen Muppetów, ale jest to zdecydowanie bajka dla dzieci i tu mnie bardzo zawiódł. Bo 'prawdziwe', klasyczne Muppety to rozrywka dla każdego w każdym wieku. Tu niby tak jest, ale scenariusz wyraźnie wskazuje na młodszego odbiorcę, a starym koneserom zostają tylko drobiazgi.Strona filmu tutaj .

Muppety poznajemy dopiero po pierwszym rozdziale historii, w którym maskotka- chłopak Walter i jego brat Gary razem dorastają, męzczyzna zakochuje się w kobiecie ( Mary) i na dziesiątą (!) rocznicę związku zabiera ją do Hollywood. Zabiera też swojego brata- Waltera, absolutnego fana Muppetów. Podczas zwiedzania dawnego, szmat czasu nieczynnego studia nagrań słynnych show, dowiaduje się,że milioner Richman chce przejąc teatr Muppetów, aby na jego miejscu rozpocząć odwierty naftowe. Walter razem z Garym  i jego dziewczyną szukają Kermita, aby on skrzyknął na nowo całą ekipę i zrobił przedstawienie na żywo, które dałoby 10 milionów $, aby uratować teatr. Są też konkurencyjne Mupety ( przez jedno 'p'), które zagrażają słynnej trupie. Wszystko bardzo kolorowe, rozśpiewane i...przewidywalne do bólu.
Tego mi właśnie szkoda. Można było z tego zrobić prawdziwe widowisko. Może zabrakło Jima Hensona? Film skierowany jest do dzieci i młodzieży, na których najłatwiej zrobić kasę wciskając im gadżety ( i takiej starej torbie jak ja też:)), ale można to zrobić fajnie i z klasą, a można byle jak. Według mnie klasy trochę brakuje w wersji amerykańskiej. Oczywiście są momenty wspomnień z dawnych show, jest kilka motywów nowych, kilka fajnych scen, ale nie jest to przedstawienie pełną gębą, jakie kiedyś smieszyło mnie do łez.
Absolutnie wspaniałe są dwie rzeczy animacja kukiełek i dubbing polski. Miodzio!

Jako zagorzała fanka Kermita trudno mi się pogodzić z myślą, że są razem z Miss Piggy...

Dla koneserów i dla tych, co chcą z dzieckiem iść do kina, a nie wiedzą na co. Wtedy fajne.

Nie przejęliśmy się zbytnio poziomem filmu, tylko spokojnie korzystaliśmy z błogostanu czasu bez dzieci ( jako wyrodni rodzice myślący o swoich potrzebach - a,fe!) i podreptaliśmy spacerkiem oczywiście do Chimery na ul. Św Anny. Chyba zaczną mi płacić,że o nich piszę :)
Jedzenie mają tak różnorodne,że chyba każdy coś wybierze.Ja pozostałam wierna sałatkom. Mniam!

Jak to z nartami u niektórych było

Niektórym to fajnie. Włóczą się daleko od domu, na nartach jeżdżą, byczą się i tyle...Asia z Tomkiem zapowiedzieli się i nadejszli, ale niestety bez zdjęć. Mam nadzieję,że je wkrótce oglądnę , a wtedy na pewno najładniejsze opublikuję. W tym poście za to koryto, które przygotowałam dla naszej czwórki na obiadokolację z deserem.
Oczywiście było i wpisowe, czyli piękny dzwonek, którego jeszcze nie mam w swojej kolekcji, a który bardzo mnie ucieszył!


Jako ciepłe danie zrobiłam zapiekankę indyjską według swojego własnego autorskiego przepisu, którą na pewno nie raz jeszcze powtórzę, bo stanowczo za szybko zniknęła. Nie zdążyłam zrobić nawet zdjęć w trakcie konsumpcji, bo tak wchodziła. Ale z drugiej strony, jak się mogła nie udać, skoro na samym początku zobaczyłam...no, właśnie  - co pokazała mi papryka?


a to zapiekanka przed włożeniem do pieca. Przepis pod koniec posta.


Danie fajne z kilku powodów smakowych ( dla lubiących klimaty indyjskie i wyraziste przyprawy) oraz jednego technicznego - można przygotować go wcześniej, nawet dobę, a potem odgrzać w piecu ( 15-20 min, 200- 220 stopni). Można wziąć go ze sobą do znajomych na proszoną posiadówę, brydżyka, gry planszowe czy inne uciechy i na miejscu odgrzać.

Na deser skusiłam się na ciasto marchewkowe, które zrobiła wcześniej Anita i zachwalała bardzo. Przepis oczywiście ze strony www.mojewypieki.blox.pl - znajdziecie go tutaj. Ciasto ( a według mnie torcik ) jest banalny w wykonaniu, choć ze względu na koszt składników ( orzechy i serek filadelfia) jednak drogie, dlatego u mnie jest to torcik, bo zwykłe ciasto to jednak kosztuje umiarkowanie. Miałam wszystkie składniki w domu ( oprócz serka, który nabyłam) i machnęłam dziada. A co!

Kiedyś takie ciasto ( bez kremu) piekło się w ciężkich czasach, bo jego podstawą jest marchewka, raczej powszechna i tania. Oczywiście marchewka po upieczeniu nie smakuje jak marchewka i to jest w niej najlepsze. Ciasto jest ciężkie, bardzo wilgotne, ale nie mdłe i nie słodkie. Chrupiemy go w ryjku, bo składa się z orzechów, marchwi i krojonego ananasa. Ma piękny zapach! Uważam,że wyjątkowo dobrze jest połaczone z kremem- masą o nietypowym smaku. Nie umiałam go opisać, dopóki Anita nie przypomniała mi o cukierkach Werther's Oryginal - chyba każdy kiedyś próbował. Niby zwykłe mleczne karmelki, ale nie da się ich przedawkować ze względu na nutkę soli. W tej masie jest podobnie: smak słonawego serka miesza się z cukrem i daje niepowtarzalne zestawienie. Na 60 dkg serka dałam 1,5 szklanki cukru i ciasto do mojej tortownicy 23 cm zrobiłam z podwójnej porcji.Koniec trucia. Efekt:


Bardzo polecam! W UK i USA ciasto marchewkowe, to fetysz szkolnych festynów, na które matki przynoszą domowe wypieki i rywalizują o laur najsmaczniejszego. Ponieważ zarówno krem jak i ciasto robi się ' od kopa' - nic tylko znaleźć okazję, np. z okazji poniedziałku i szybciutko upiec.

Zapiekanka indyjska
skład na duże naczynie żaroodporne ( zjedliśmy je z dokładkami w 4 osoby):
1 duża podwójna pierś z kurczaka
( wersja wegetariańska - orzechy duże włoskie lub pekany zagotowane w mleku kokosowym lub zwykłym i zostawione na noc)
opakowanie ( torebka) przyprawy curry
2 papryki czerwone
1 papryka żółta
10-15 pomidorków koktajlowych
gałka muszkatułowa - ok 2 łyżeczek
kurkuma - ok. 2 - 3 łyżeczek
20 dkg pieczarek
1 duży brokuł
sos curry - dobry, markowy
3 garście wiórków kokosowych
natka pietruszki

Mięso kroimy na małe kawałeczki i podsmażamy na minimalnej ilości oliwy wraz z przyprawą curry. Dałam dużo, bo lubię. (Orzechy też smażymy bez krojenia w curry). Wykładamy nim ( lub nimi) dno naczynia do zapiekania. Paprykę kroimy w paseczki i również podsmażamy na małej ilości oliwy z kurkumą + wykładamy na mięso ( lub orzechy). Następnie pomidorki kroimy na połówki, podsmażamy jak wyżej z gałką muszkatułową- wykładamy na paprykę( włąśnie zniknąła problem mięsa lub orzechów!). Pieczarki kroimy na plasterki, smażymy aż wchłonie sok dosalając do smaku i wykłądamy na pomidorki.Brokuły gotujemy we wrzącej osolonej wodzie 3 minuty ( tylko tyle,żeby się nie rozpadły), układamy na wierzchu i zalewamy sosem curry tak, żeby nie zalać różyczek brokułów. Wiórki kokosowe podprażamy na suchej patelni ( zyskują zupełnie inny, orzechowy smak!), natkę drobno kroimy. Przed podaniem wkładamy do pieca na 15- 20 min, posypujemy wiórkami i natką.Wykładamy na talerze lub miski.

Lepsze jest wrogiem dobrego, dlatego nie robiłą własnoręcznie sosu curry, który mógłby mi nie wyjść, a potem się spsuć albo co, tylko kupiłam gotowy. Dobrze jest kupić porzadny, markowy i miec z głowy takie problemy. Poza tym chodzi o szybkość przyrządzania. Bez odgrzewania zajęło mi to pół godzinki. Danie można podać z ryżem każdego rodzaju, albo bez.My dodatkowo zapijaliśmy je herbatą liściastą Taj Mahal, która siostra przywiozła z Indii.Dobrą i mocną.

Z tego przepisu jestem szczególnie dumna, bo zazwyczaj kopiuję dobre i sprawdzone recepty na niebo w gębie. Jak wiadomo, dobry przepis to większa połowa sukcesu:)
Myślę,że udało mi się dobrać przyprawy, aby podkreślić smak warzyw i mięsa, dzięki czemu, choć są w jednym naczyniu, smaki się nie mieszają. Zapiekanka jest też oczywiście bardzo kolorowa i sycąca, choć nie kaloryczna. Bardzo polecam na zimne dni i chandrę i w ogóle na każdą okazję. Jak widać składniki można dowolnie odmierzać według wielkości naczynia i ilości osób, a przyprawy stosować według własnego gustu w większej lub mniejszej ilości.

Dumna autorka przepisu:

Bura suka dla każdego!

Kilka dni bez posta i juz mam co nadrabiać, jak się okazuje. Oprócz szamotaniny organizacyjnej trafiła mi się bardzo miła historia. Asia poprosiła mnie o pomoc w tłumaczeniu wierszy z włoskiego na nasze. Kilkuwieczorna przygoda zaowocowała wymianą darów, które już wkrótce pokażę. I nie będzie to to, co myślicie.Ha!

Tymczasem chwalę się w ońcu osobistą burą suką i wyjaśniam pochodzenie gatunku. Otóż w zeszłym roku moja przyjaciółka nabyła drogą kupna piękny i prosty sweter w h&m w kolekcji zimowej, ja niestety nie miałam wtedy kasy i postanowiłam sobie, że podobny upoluję. Trafiło się dopiero teraz.(niech żyja wyprzedaże, czyli sale!!!!) Fason jest właściwie dowolny, chodzi o kolor. Ponieważ sweter Asi był mięciutki i milutki nic lepiej mi się nie skojarzyło niż bura suka ( po której często ktoś jeździ), a przecież właśnie ona jest absolutną podstawą.

Kolor burego kota, burego psa ( suki znaczy się), brudnego błota... No własnie kolor brudny, który pasuje do absolutnie każdego innego koloru. Solo wygląda raczej smętnie i ponuro, zwłaszcza na tych, którzy nie maja wyrazistej urody, ale w połaczeniu z czymkolwiek innym krawaty wiąże, goli itp., czyli:
- podkreśla kolor każdej tęczówki czyniąc ją czystą, wyraźną
- nasyca pastele
- dodaje koloru rzeczom w mocnych barwach ( przez kontrast)
- można go nosić od rana do wieczora w dowolnym stylu
po prostu must have albo luksus ( jak przeczytałam kiedyś na jednej z aukcji allegro w opisie jakiegoś tam ciucha, a pasuje jak widać nie tylko do ciuchów i nieustannie mnie rozśmiesza :))

Bardzo polecam sprawić sobie w tym kolorze prostą bluzeczkę lub sweter, na pewno inwestycja się zwróci, bo uważam,że taki ciuch to podstawa każdej damskiej szafy, czyli
BURA SUKA DLA KAŻDEGO!

A to moja - w formie poncha na zimę, wiosnę i jesień ( na lato jednak zmienię futerko).

poniedziałek, 20 lutego 2012

Żywot z fioletowej

Nie spodziewałam się, że w mojej fioletowej magicznej książeczce znajdę coś takiego jak żywoty świętych. A tu proszę. Historię z życia Świętej Doroty dedykuję z życzeniami wszystkim znajomym Dorotkom  oraz tym wszystkim, które tu zaglądają.
A imię Dorothea jest jest jednym z najpiękniejszych i znaczy 'dar od Boga' - pamiętajcie o tym!
Słowniki w dłoń!

Tyle szczęścia naraz!

Mam w życiu szczęście. Tak po prostu. Do ludzi, do różnych ( niezbyt częstych, ale jednak) gier i konkursów i tak ogólnie. Ten blog również mi takie szczęście przynosi!

W ostatnim okresie bardzo wiele osób spotykając się ze mną osobiście, pisząc maile, smsy, telefonicznie czy w ogóle w sklepie powiedziało mi i napisało ogromnie dużo miłych i ciepłych słów na temat mojej pisaniny.

Wzruszają mnie niezmiennie i rozbrajają komentarze zupełnie obcych osób, których na oczy nie widziałam, a które okazują się być 'ludźmi z rodzaju Józefa' i 'pokrewnymi duszami' , które mają podobne poglądy, lubią to co ja, a przede wszystkim takich, których do czegoś zachęciłam, zainspirowałam, coś dzięki tej mojej pisaninie odkryli, przeczytali, oglądnęli, zrobili albo zrobią. To jest niesamowite! Moi najbliżsi i krewni dzielnie mi kibicują.

Wiem,że są tacy, którzy od mojego bloga zaczynają co rano swoją pracę i tacy, którzy kończą z nim dzień. Są czytelnicy sporadyczni, ale jak już wejdą to konstruktywnie i fajnie skrytykują co powinno być lepiej, inaczej zrobione.

Nie przypuszczałam zaczynając bloga na początku 2011 roku,że będę dziś miała 75 obserwatorów, którzy sami się tu zagnieździli i aktywnie uczestniczą w tym co robię.Np. jak niedawno napisałam,że nie mam co czytać, to mi się od razu 3 osoby zgłosiły z listą lektur!

Wszystkim ujawnionym i nieujawnionym czytelnikom, obserwatorom, gościom za każdą wizytę, każdy komentarz ( pisemny i bezpośredni) składam wielkie ogromne z serca płynące SENKJU!!!!
Jak wiadomo, żyje się dla kilku chwil i paru wzruszeń.

Kochani - zaglądajcie do mnie w miarę możliwości i potrząsnijcie mna, jakbym zaczęła już upełnie bredzić w malignie.

A teraz pasmo sukcesów:)

Dostałam wyróżnienie od Isabell prowadzącej bloga www.szycieisabell.blogspot.com:


Jako pierwsze wyróżnienie w blogowym świecie niesamowicie mnie ucieszyło!
Warunkiem jest podanie 7 faktów o sobie, umieszczenie logo na blogu i dalsze nominowanie 10 osób. Ostatniego warunku nie dopełnię, bo po prostu bardzo trudno mi zdecydować - wybacz Isabell!
A fakty będą na końcu posta dla fanów:)))

Zupełnie dla mnie niespodzianie zamieściłam 1000 komentarz na blogu Agi  www.niebieskomi.blogspot.com i wygrałam parę drobiazgów, które sprawiły mi niesamowitą radość ( bo lubię pierdoły i ciekawe historie):


Aga zajmuje się różnymi rzeczami, m.in. wyrobem świec z wosku pszczelego. Ta na zdjęciu jest szczególna i wiąże się z nią historia skrzata Leprechauma. Przeczytajcie - bardzo ciekawa!
Do kompletu dostałam jeszcze dwa skrzaty na lizakach jak widać na załączonym obrazku. Mniam :P
A jako polonistce bardzo spodobał mi się wierszyk Jonathana Swifta na odwrocie uroczej karteczki. Uwielbiam wierszyki po angielsku i nursery rhymes!
Agnieszko! Dziękuję stokrotnie i ściskam cię przez Morze Bałtyckie tak mocno jak tylko mogę!

Już teraz zapowiadam candy, któremu poświęcę osobny post, a będzie to candy jakiego jeszcze nie było. Już teraz wypatrujcie posta - postaram się go wkleić do końca tygodnia.

Zapraszam do odwiedzin na wymienionych tu przeze mnie blogach - znajdziecie tam kupę fajnych rzeczy i piekne zdjęcia!

Słowo się rzekło - fakty:
1.Lubię herbatę Earl Grey do przesady.
2.Kiedyś umiałam jeździć na nartach. Podobno takich rzeczy się nie zapomina.
3.Nieźle śpiewam.
4.Jestem wyjątkowo dożartą żoną dla swojego małża.
5.Nie posiadam w mojej części domu ani jednego kwiatka doniczkowego.
6.Nóż trzymam w lewej ręce przy stole.
7.Uwielbiam kolor czerwonowiśniowy.

I to by było na tyle jak mawiał prof. Stanisławski:))))



niedziela, 19 lutego 2012

Dobry kryminał

Są tacy, którzy kryminały kochają i tacy co ich nigdy nie czytają. Ja należę do gatunku tych pierwszych.

Do moich ulubionych autorów zaliczam mistrzynię - Agathę Christie. Mam wszystko, co napisała i mimo, że niektóre pozycje znam prawie na pamięć i czytałam je kilkadziesiąt razy, nie mogą mi się jakoś znudzić.

Agnieszka ( tu ogromne senkju!) pożyczyła mi wczoraj książkę Charlotte Link "Drugie dziecko", gdzie na okładce i skrzydełku znalazłam entuzjastyczne recenzje i porównanie do Agathy Christie. Włącza mi się czerwona lampka przy takich komentarzach, bo Christie jest tylko jedna.Pomyślałam - przeczytam, dawno nic nie przerobiłam. Jazda! No i jazda się zaczęła.

zdjęcie z merlin.pl

Co sprawia,że lubimy czytać kryminały? Na pewno rozwiązywanie zagadek, zastanawianie się nad podstawowymi pytaniami tego typu literatury, czyli kto zabił, kto ukradł, albo kto to był. Jesteśmy ciekawi jak, poznając fakty wymyślone przez autora, potoczy się akcja i czy nasze 'typy' są trafne.
Kolejna rzecz to specyficzna atmosfera, która pozwala oderwać się od codzienności przez swoją odmienność lub wręcz przeciwnie jest tak podobna do naszej sytuacji,że aż przecieramy oczy,że tak można.
Według mnie najważniejsze i to co lubię najbardziej to odpowiednie psychologiczne rozegranie postaciami i odczuciami czytelnika. Wszyscy wiemy,że przeważnie zabija lub kradnie osoba najmniej podejrzana. Prawdziwe mistrzostwo osiąga się wtedy, gdy mamy ją podaną na tacy wielokrotnie i nikt z czytających jej nie podejrzewa, choć patrząc wstecz po przeczytaniu książki ganimy samych siebie: " ależ to było elementarne Watsonie!"
Osobiście lubię też kryminały ciemne ponure, pesymistyczne, z nieoczywistymi postaciami, które daną zagadkę rozwiązują ( nie wspaniały i zawsze zwyciężający detektyw).
Czasami zdarza się,że kryminał opowiada jakąś historię rzeczy lub osoby prawdziwej, historycznej, jest oparty na pewnych faktach - to też lubię.
Oczywiście styl musi być lekki a akcja wartka:)
Generalnie - co do każdego aspektu sztuki ( filmowej, literackiej, teatralnej, malarskiej i każdej innej) - tylko prawdopodobne porusza - według zasady starego greckiego teatru.

W książce Charlotte Link znalazłam sporo. Wystarczająco dużo aby:
- wytrzymać o suchym pysku i głodnym brzuchu do końca lektury bez oderwania się od niej
( 4 godziny)
- nie wywiesić jednego prania i nie wyjąć z pralki drugiego
-nabawić się skurczy w prawym ramieniu od leżenia w jednej pozycji, zastygła co będzie dalej
- nie wyspać się ( skończyłąm o 1 w nocy, a potem zaatakowały dzieci)
- po lekturze nadal rozmyślam o historii z książki
- poznać nowe słowo : akrybiczny ( sami se sprawdźcie co znaczy! :) )

W skrócie - w małym miasteczku zostają dokonane 2 morderstwa - młodej studentki i starszej pani - oba bardzo brutalne. Mamy 2 historie miłosne - jedną współczesną, drugą z okresu II wojny światowej. Poznajemy kilkoro bohaterów podczas rodzinnej uroczystości, którzy jak się okazuje, są ze sobą związani na różne sposoby.Lokalna Pani komisarz próbuje rozwiązać zagadki( jest raczej postacią drugoplanową).Akcja toczy się współcześnie - w roku 2008, ale mamy też historię właśnie z okresu wojny. Choć zakończenie nie zaskakuje, akcja idzie jak burza. Postaci są tak nakreślone,że zastanawiamy się co zrobią za chwilę. Dla mnie największym atutem jest właśnie owa historia wojenna, która bardzo wpływa na losy bohaterów spółczesnych.

A.Christie napisała kiedyś powieść "Zło, które żyje pod słońcem" i tutaj mamy właśnie takie zło. Z jednej strony makabryczną historię z przeszłości, z drugiej o wiele gorszą postawę współczesnej osoby, która jest oceniana jako 'porządny obywatel' i przyporządkowana do określonej szufladki.To wszystko sprawia,że inaczej patrzymy na mordercę i wydarzenia towarzyszące, nic nie jest takie jak się wydaje.Ludzie ludziom wciąż gotują ten los, bo zło istnieje obok nas.
Historia bardzo prawdopodobna i to nie tylko w małym prowincjonalnym miasteczku. A opowieść o Brianie jeszcze dźwięczy mi w głowie i chyba nieprędko z niej wyleci.

Po raz pierwszy zetknęłam się z Charlotte Link i na pewno sięgnę po jej inne książki. Autorka była bardzo polecana podczas minionych targów książki, które odwiedziłam, ale wygrały inne pozycje, które chciałam mieć. Jak widać- co się odwlecze, to nie uciecze:)

Jeżeli lubicie kryminały - bardzo polecam! Żałuję tylko,że tak szybko skończyłam, bo co ja teraz będę czytać?

piątek, 17 lutego 2012

Ostatkowo

Ponieważ nie będziemy mieli możliwości zaszalenia gdziekolwiek na ostatkach, ja szaleję na słodko.

Dziś propozycja na wiele okazji i dająca ogromne pole do popisu wszystkich twórczym duszom, niekoniecznie uzdolnionym kulinarnie.

Jak zawsze po Bożym Narodzeniu zostaje mi mnóstwo słodyczy, których po prostu ani ja ani dzieci nie zdążamy zjeść. Najczęściej sa to czekoladowe figurki i tabliczki czekolady.Ponieważ nie chcę,żeby leżały w szafce, postanowiłam coś z tych ostatków zrobić na ostatki. Wkrótce Wielki Post i chyba ( a nawet na pewno...) nie będe się tak obżerać, jak w karnawale. Nabyłam silikonową foremkę do kostek lodu w kształcie serduszek w ikei ( zbawienna kawa z Luźnym Składem- znów niepełnym z powodu chorób dzieci niestety...) i zrobiłam takie oto ( prawie) własnoręczne czekoladki:



Jest to sprawa banalna dla każdego, nawet dla dziecka. Trzeba tylko rozpuścić w kąpieli wodnej czekoladę , którą posiadamy i wlać do silikonowych foremek o żądanym kształcie i wypełnić czym się chce ( u mnie rodzynki). Po zastygnięciu w lodówce deliktnie nabijałam pomadki na metalowy szpikulec od tyłu wzoru, gdzie nie są juz takie bardzo 'glamour' jak przodu, delikatnie rozgrzewałam nad płomieniem świecy i zanurzałam w posypce złotym maczku. Potem układałam w minipapilotkach do mufinek lub trufli.

Foremki można nabyć w chyba każdym sklepie agd, a na allegro są dziesiątki wzorów. Im mniejszy wzór, tym ładniej prezentują się pomadki i można zjeść na raz więcej niż jedną.

Kombinacji sa dziesiątki.
-można wykonywać takie pomadki z każdego rodzaju czekolady z osobna ( gorzka, mleczna, biała)WAŻNE! MUSI TO BYC CZEKOLADA BEZ DODATKÓW I NADZIENIA!
- można mieszać rodzaje czekolad
-można napełniać czym się chce ( owocami, orzechami, kawałkami innych czekoladek, cukierkami...)
- można posypywać czym się chce ( zmielonymi herbatnikami, kokosem, orzechami, gotowymi posypkami, innym rodzajem czekolady, herbatą, kawą...)
- można stworzyć całe bombonierki pełne różnych smaków i nadzień...

Uzyskujemy pyszne własnoręcznie i z satysfakcją wykonane pomadki w żadanym kształcie na różne okazje:
- prezent, do którego możemy dorobić piękne opakowanie bombonierki lub jakieś fajne inne
- deser
-przegryzkę do dobrej kawy lub herbaty w towarzystwie swoim lub cudzym
- element menu dziecięcego party
i co tylko wam przyjdzie do głowy.

W podobny, ale prostszy sposób można wykorzystać zużyte kalendarze adwentowe- takie z czekoladkami. Gdy skończą się czekoladki, wyjmujemy z kartonowego opakowania plastikową matrycę z 24 figurkami i zalewamy je ponownie czekoladą. Takich małych figurek raczej nie można bardzo dekorować, ale pełna miska ładnych kształtnych oryginalnych czekoladek jest gotowa w razie niespodziewanych gości.

Bardzo polecam!
Część zrobionych dzisiaj powędrowała do Banana, która podziękowała mi smsem "Niebo w gębie! Pychotka! Bananowa rodzinka dziękuje za rarytasy:)"

Mam dowód,że nie tylko mnie smakowało.
Jak usiadłam przy ulubionej herbatce, z pomadką w ryjku i oglądnęłam kolejne przygody Baranka Shauna- poczułam,że jestem szczęśliwa. Chwilo trwaj ! (Są jeszcze 2 pomadki...)

Zróbcie koniecznie, bo pyszne i błyskawiczne. Ja do zrobienia użyłam 3 czekolad mlecznych milka( po 100 g)  i garści dużych rodzynek.

Czekam na wasze komentarze i wasze wersje pomadek!

Rozwiązanie zagadki

Bardzo dziękuję za wszystkie propozycje i absolutnie genialne pomysły, do czego służy maszyna i jaka rolę pełni w niej kura. Oto dialog, który miał miejsce przed publikacją na blogu, a który wszystko
wyjasnia:

- Mama, choć zobacz jaka maszynę zbudowałem!!!!
- To jest maszyna?
-No!
-Do czego?
- Do robienia ciasta. A kura ZNOSI MASĘ!

Padłam jak to usłyszałam! Genialny i nieskomplikowany świat dziecka w pigułce.A jakby mnie się taka maszyna przydała, bo przy masach to się człowiek najbardziej narobi...

Tym razem niestety nie odgadła nikt, ale jak wiele dowiedziałam się o was na podstawie odpowiedzi, to mi zostanie.
 Propozycje są tak odjechane i odkrywcze,że chyba coś sama zbuduję, bo mi głupio :)

Rzeźnicki czwartek

Rozpoczął się dopiero o 19:00, kiedy umówiłam się z Justyną na kolację. Bez świec.
Rozmowy przy sałatkach w dobrze znanej i lubianej nie tylko przeze mnie  Dyni były długie, konkretne i na masakryczne tematy.

Ale najgorsze dopiero miało nadejść.Tzn. najlepsze:)

Poszłyśmy na bardzo późny seans "Rzezi" Polańskiego do kina Pod Baranami. Sala mała biała i studyjna, wygodne duże fotele...Choć noc ciemna, w brzuszkach pełno, a do domu daleko nie był to czas błogiej drzemki w ciepłym miejscu!

Najpierw strona filmu - tutaj .

zdjęcie ze strony www.filmweb.pl


Jeden z filmów najbardziej komentowanych prasowo w ostatnim czasie.Ja napaliłam się przede wszystkim zobaczywszy trailer i obsadę tej tragikomedii małżeńskiej.

W gruncie rzeczy banalna historia: dwójka małolatów z podstawówki angażuje się w bójkę, w wyniku której jeden ma złamane dwa siekacze i uszkodzony nerw.Jego rodzice ( Jodie Foster i John C. Reilly)postanawiają załatwić sprawę politycznie, łagodnie, ugodowo i organizują u siebie w domu spotaknie wyjaśniająco- pojednawcze. Przybywa druga para rodziców - Kate Winslet i Christoph Waltz.Od poczatku coś tu nie gra. Film jest z gatunku tych, które wciągają cię nie wiadomo w której sekundzie i już siedzisz z bohaterami na kanapie i już właściwie dochodzi do ustaleń i porozumienia, gdy...Sytuacja wyjaśnienia okoliczności bójki zaczyna się okropnie denerwująco przedłużać. Już wychodzą, już sa w windzie, gdy znów...Po kilkunastu minutach najpierw myślisz ' skończcie to i wyjdźcie do cholery!', a potem przychodzi myśl,że nie o to tu naprawdę chodzi. Problemu nie stanowią dzieci, ale sami rodzice, którzy w wyniku nieszczęśliwej rozmowy, coraz bardziej przypominającej walkę na ringu, odkrywają swoje prawdziwe'ja', wewnętrzne trudności swoich związków, odkurzają swoje słabości i problemy. Ta czwórka działa na siebie wzajemnie w różnych kombinacjach jak katalizatory, a wynikłe reakcje oglądamy na ekranie.Nie brakuje różnorakich odnosników do sztuki, literatury, drobnych smaczków i symboli, choćby chomik:)

Polański nakręcił film na podstawie sztuki Yasminy Rezy "Bóg mordu" ( można ją oglądnąć w Krakowie w Teatrze Słowackiego) i faktycznie film jest równie klaustrofobiczny i skupiający uwagę na czwórce głównych aktorów, jak sztuka.Rzecz dzieje się w mieszkaniu i chwilami na korytarzu, przechodzimy tylko z bohaterami z pomieszczenia do pomieszczenia. Doskonale dobrane rekwizyty, które mają znaczenie w scenariuszu grają razem z aktorami, bo przede wszystkim jest to absolutny majstersztyk i popis gry aktorskiej!!!!!

Tu zacytuję felieton Jerzego Stuhra ( pisze takowe w piątkowej Gazecie Krakowskiej - Okiem Jerzego Stuhra)' Gdzie te kreacje' z 10.02 br.:

(...)Chciałbym przypomnieć coś, co jest swoistą prowokacją pod adresem teatru, czyli żart, na który pozwolił sobie Polański realizując swoją 'Rzeź'. Powstała ona specjalnie po to, by zaprezentować aktorskie kreacje metodą...wprost z teatru.(...)Dopiero kino bardzo z bliska zdołało zobaczyć kreację dla samej kreacji.Kino dało tej sztuce możliwość, aby przyjrzeć się samej mechanice powstawania postaci, gdy niemalże o nic innego nie chodzi, tylko o to, by przypatrzyć się sztuce aktorskiej. Fakt, że nie ma tam nic innego.Niezwykłe były próby do tego filmu. Własnie próby, jak w teatrze. Opowiadał mi Paweł Edelmann, który raobił tam zdjęcia, że każdego ranka aktorzy przychodzący na plan musieli grać całą sztukę od początku do końca, "na sucho" - jak się to mówi, czyli bez filmowania, ale i bez przerywania im, bez poprawiania. Od poczatku do końca. Polański tylko siedział i patrzył. Grali całą sztukę"dla rozgrzewki". Jodie Foster była podobno już tak wściekła, że buntowała się, mówiła, że nie widzi celu! Ale gdy się teraz ogląda film, to widać, jak te słowa w aktorach"leżą", jak oni je maja we krwi. Bo Polański jest "starym wygą" i wie, że to trzeba ćwiczyć.

Po takich słowach nie pozostaje mi nic innego jak podpisać się obiema parami kończyn pod apelem:
Jesli nie chcesz swojej zguby, to na "Rzeź" pobiegnij luby !!!!

czwartek, 16 lutego 2012

Na Święty Walenty poszło nam w pięty...

Postanowiłam już kilka dni wcześniej uczcić walentynki na słodko i wypróbować dwa nowe przepisy z mojego ulubionego bloga www.mojewypieki.blox.pl .
I tak skusiłam się na mufinki tiramisu oraz sernik walentynkowy- oglądnijcie zdjęcia Doroty - są boskie!!!! Mnie również się udało. Oto moje.


Najpierw sernik - banalny, do zrobienia dla każdego. Będzie świetną propozycją na lato z każdymi owocami i każdą galaretką, niekoniecznie w foremce serduszko. Mleko skondensowane nadaje mu odpowiednią słodycz, a równoczesnie sprawia,że nie jest mdły, lecz w sam raz! Ja użyłam galaretek poziomkowych i opakowania mrożonych wiśni.

Mufinki Tiramisu - zachwyciłam sie dekoracją u Doroty, niestety nie posiadam ( jeszcze!) okrągłej końcówki do wyciskania. Zrobiłam więc po swojemu. Oceńcie sami:


Każdą naponczowałam za pomoca strzykawki likierem kawowym, jak torcik. Mufinki nie są może z tych najszybszych pt. 'wymieszaj i upiecz w 20 min', robi się je raczej jak ucierane ciasto, ale są tej roboty po stokroć warte! Na pewno wypróbuję upieczenie ich jako jednego ciasta i przełożenie kremem tiramisu. Ciasto jest wilgotne, w sam raz słodkie z nutką kawy. Są bardzo wykwintne i spokojnie w tej formie mogłyby się znaleźć na eleganckim przyjęciu. Wychodzi ich jednak w tradycyjnych foremkach 10 szt. Stanowczo za mało!!!Zniknęły jako pierwsze :)

Do dekoracji mufinek i sernika użyłam 500 ml śmietany kremówki i 500 g serka mascarpone, a ponieważ zostało mi troszkę masy serowej użyłam jej jeszcze do szybkiego tiramisu, wykorzystując resztki likieru kawowego i kakao.


Ponieważ wszystko było z serduszkami, drugie śniadanie Jaśka również:


Największą atrakcją dnia były walentynki wykonane przez Jaśka. Ja tylko pisałam dla kogo na górze i podyktowany komentarz na dole. Jako jedyna dostałam tekst: 'Jesteś bardzo najlepsza' i spuchłam z dumy natychmiast.
Z prac Jaśka powstała wystawa, więc każdy spragniony 'śtuki' może ją u nas oglądać do 25.02 oczywiście, a fotkę z wernisażu wieszam już teraz:


Dla wyjaśnienia: opróćz różnych wzorów graficznych każdemu Jasiek namalował to, co umie najlepiej rysować, czyli wielki staw ( cokolwiek to znaczy i jakkolwiek wygląda - to to czerwoną kredką...)
Jak widac nawet matka nie wie, co autor miał na myśli.

Miałam genialny pomysł, żeby zjeść sushi z restauracji Zen, o której już pisałam kiedyś, ale na taki sam wpadło prawdopodobnie pół Krakowa i w walentynki nie sprzedawali na wynos, a tłok był taki w lokalu, że o matko.
Z pomysłu nie zrezygnowałam i zamówiłam sushi w www.haikusushi.pl - dużo taniej, dowóz gratis i naprawde dobre! Nie ma to jak w Zen, gdzie robia wszystko świeżutkie, na oczach klienta i na miejscu ( które jest bardzo klimatyczne), ale z haiku bardzo smakowało nam i mamie, która jadła je pierwszy raz w życiu.Miało być dostarczone między 21:00 a 22:00 i za minutę 22:00, kiedy pokroiłam już serniczek i postawiłam krzyżyk na haiku - pojawił się zziębnięty kurier.


Jako walentynki małż przyniósł dwie płyty dvd z druga serią kultowej bajki Baranek Shaun,więc zarykiwaliśmy się wszyscy do 23:00.

Co do baranka - absolutnie kultowa pozycja bajki według mnie przede wszystkim dla dorosłych, bo ilość grepsów w niej zawartych jest imponująca. Koniecznie obejrzyjcie choć jeden odcinek na youtube!!!

zdjęcia ze strony empik.pl

Najedzeni i wyśmiani spokojnie zakończylismy imprezę gorącą herbatą:)
Nie ma jak poczucie humoru i pyszne jedzonko!

poniedziałek, 13 lutego 2012

Impreza świńsko -budowlana

Nastąpiły 5 lutego w niedzielę po drugim, więc w oktawie się zmieściliśmy;)
Jako jedzonko przygotowałam zapiekankę cebulowo- grzybową, sałatkę warstwową oraz tort chałwowo- wiśniowy.
Po kolei.
Najpierw o zapiekance.Przepis dostałam 6 lat temu od mojej znajomej -Pani Agnieszki B.- jestem za niego dozgonnie wdzięczna! Wyczekał się, ale jak już zrobiłam...Zniknęło wszystko!
Poniżej zdjęcia przed konsumpcją i włożeniem do pieca. Potem była już tylko pusta blacha...Przepis na końcu postu.


Sałatka warstwowa - jadłam ją bardzo często u kogoś, a sama nigdy nie robiłam, więc postanowiłam zakasać rękawy i jazda.Jest prosta jak kostrukcja cepa. Wystarczy mieć przeźroczystą miskę( umnie z ikei), w której układamy składniki warstwowo (jak sam nazwa wskazuje). Podstawę, czyli dno miski zajmują albo jajka ugotowane na twardo z majonezem ( jak u mnie), albo w drugiej wersji podsmażone kawałki piersi kurczaka w przyprawie gyros z sosem czosnkowym albo majonezowym.
Oto zdjęcie i opis kolejnych warstw:

od dołu:
-duży słoik majonezu Babuni Hellmans + 5 jajek pokrojonych na ćwiartki
-słoik domowych ogórków konserwowych z chili
-2 puszki czerwonej fasolki
- 2 puszki zielonego groszku
- 2 puszki kukurydzy
-5 pomidorów obranych ze skórki i pokrojonych na małe kawałki
- butelka ketchupu Hellmans bardzo ostrego
- kapusta pekińska pocięta w drobne trociny
- zioła prowansalskie
Każdy łowi sobie z takiej sałatki co mu sie podoba, a to co zostaje na drugi dzień ( o ile w ogóle!) można wymieszać i  jest pyszne. To była spora miska i przepis spokojnie na 8 osób.

Również premierowo zamówiony przez Jaśka - tort ze świnką Peppą. Postanowiłam po raz pierwszy upiec tort z masą chałwową,tylko pod tym warunkiem,że występowały w nim łagodzące słodycz wiśnie. Przepis oczywiście stąd.
Efekty wielogodzinnej pracy:


Tort miał być prosty w wymowie i taki był - Peppa i George na imprezie i tyle.Nie jest bardzo słodki, ale moc ma.Raczej nie można zjeść naraz drugiego kawałka, za to należy do tzw.tortów rasowych, tradycyjnych - mocno naponczowanych alkoholem, mających również procenty w środku, wilgotnych, podawanych raczej na imieninach naszych cioć.Masa chałwowa miło mnie zaskoczyła - bardzo leciutka, choć tort trzeba szybciutko zjeść. A użyta czekowiśnia to jet poprostu pycha światowa! Jeśli nie tort, czekowiśnię zróbcie koniecznie!!!!

Na imprezie największą popularnością cieszyły się trąbki i balony, które można było podrzucać, a także ganianie i wrzeszczenie, czyli standard.

Jako prezenty Jasiek dostał 2 komplety pościeli z Bobem Budowniczym, dzięki czemu chłopakom jest teraz cieplej w nocy, bo dostali nowe kołdry, stąd wątek budowlany:


W ramach zaległego gadżetu od cioci Agnieszki Jasiek otrzymał obrzydliwego wojownika z obrzydliwą ośmiornicą( zachachmęcona natychmiast przez Staszka!), a Stanisław nagrodę pocieszenia w postaci kompletu autek. I dobrze, bo jak Jasiek otrzymał dwa dni wcześniej prezenty od cioci Ewy, Staszek zalewał się łzami i szlochał z dzikiej zazdrości, a tak - sytuacja została opanowana:


Największa atrakcją był oczywiście tort, który wybuchnął czterema fontannami, następnie obcypywanie z niego lukrowych ozdóbek i w końcu zbiorowe wielokrotne dmuchanie świeczek. Była jazda!


Tu pod koniec imprezy ze zmęczoną mamusią:


Panowie po imprezie, w czasie gdy rodzice sprzątali, urządzili sobie piknik fotelowy:


I po długich a ciężkich w końcu poszli spać.
A ja nazajutrz po obudzeniu we własnym łożku znalazłam potwierdzenie,że impreza była taka, że ciesz się, że nie szczekasz...


Tu obiecany wcześniej przepis na zapiekankę:
- 3 podwójne piersi z kurczaka
-2 zupy cebulowe Knorr w proszku
-30 ( u mnie 45) dkg pieczarek
-2 cebule
- 2 papryki czerwone
- 8 łyżek słodkiej śmietany
- zółty ser ( 35 dkg) starty na tarce o dużych oczkach

Rozbić delikatnie każdą pierś, przekroić i przeciąc tak, aby wyłożyć nimi wyłożoną folią aluminiową i posmarowana olejem dużą blachę do pieczenia ciasta.
Mięso posypać zupami cebulowymi oraz pokrojonymi w plasterki pieczarkami.Posypać wegetą pieprzem i startym serem.
Na to wyłożyć cebule pokrojone w plastry i dowolnie pokrojoną paprykę. Całość zalać śmietaną i włożyć do lodówki na 24 godziny. Można przykryć na wierzchu folią przeźroczystą, bo zapach cebuli zabija wszystko:)
Piec w piekarniku 15 min w 200 stopniach, a potem zmniejszyć do 160 stopni i piec 40 minut.
Można podać jako drugie danie z ryżem i sałatką.

Kolejna zagadka!

Tym razem budowla z klocków i pytania:
- do czego służy zbudowana przez Jaśka maszyna? ( bo jest to maszyna)
- jaką rolę pełni w niej kura?


Tradycyjnie nagrodą jest satysfakcja osobista, a jeśli się spotkamy - uścisk dłoni autora ( bezcenne!!!!)

niedziela, 12 lutego 2012

Jeszcze o 2 lutego

Głęboko nadrabiający czasowo post, ale długo planowany, w końcu widzi światło netu.
Dwa wątki związane z tym dniem.

Po pierwsze urodziny Jaśka i anegdota z nimi związana.
Po odpoczynku poporodowym wysłałam stosowną informację z danymi małego do przyjaciół i znajomych i oczywiście otrzymałam mnóstwo gratulacji. Była tam też sms od Z. :' Gratuluję! Syn jak grom!'. Komizm sytuacyjny polega na tym,ze poród trwał 27 godzin ( a nie błyskawicznie), owszem finisz nastąpił 2.02. A ja otrzymawszy wiadomość popatrzyłam na maciupeńkiego Jaśka mieszczącego mi się na jednej dłoni ( 2150g, zwinięte w kłebek 47 cm) i zastanawiałam się gdzie do cholery ten grom? W jego przypadku była to data znacząca i wierzę, że jednak Matka Boska Gromniczna ma go w obronie. Swoją drogą już nie zliczę sytuacji, kiedy mogłabym zapalić gromnicę w jego stanie zdrowia.
Tak czy owak - po prostu grom!
Dziękuję ci kochana za ten tekst, bo zawsze 2.02 mi sie przypomina i przy życiu trzyma! A ile radości mi daje! Pozdrawiam Ciebie i Twego serdecznie! Mam nadzieję,że się wkrótce zobaczymy.

Wątek drugi to koniec choinki. Jak powszechnie wiadomo w tym dniu trzeba ją już rozebrać i schowac wszystkie cudowności.W tym roku sprawa nastąpiła wcześniej, bo choinka mocno się kruszyła, ale pamiętam były lata, kiedy nasze choinki wypuszczały świeże pączki i stały jeszcze długo wkopane w ziemię w ogrodzie.
Drugi luty to też ostatni dzień śpiewania kolęd, tylko w Polsce, bo u nas jest długa tradycja.Na szczęście naśpiewałam się na wigilii i kolędowaniu, więc mam nadzieję,że mi do następnego roku wystarczy.

A co do odób choinkowych przekornie piszę o nich po likwidacji choinki, bo myślę,że niektóre wymagaja kilku zdań.
Posiadam kilka zabawek, bez których nie wyobrażam sobie drzewka. Wiszą od lat w tych samych miejscach i stanowią pewien kanon ubierania choinki w naszym domu. Może to śmieszne i monotonne, ale jak oglądam stare zdjęcia z mojego dzieciństwa, to choinka faktycznie wygląda prawie dokładnie tak samo jak w tym roku. Mała rzecz, a cieszy i pozwala choć na chwilkę zatrzymać czas.
O bańkach będzie kiedy indziej. Dziś o papierkowej robocie.

Bardzo dawno temu ( jakieś 40-41 lat!) mój ojciec dostał w prezencie bożonarodzeniowym od swoich pracowników papierowe zabawki i szopkę. Wykonała je jedna z zatrudnionych pań. Nazwisko już nie pamiętane. Zabawki przetrwały tyle lat w prawie nienaruszonym stanie, więc je prezentuję.
Uważam,że sa wyjątkowo wyjątkowe :)
Aniołek - zawsze wisi na czubku pod szpicem, ma dwie pary skrzydeł lekko wywiniętych:


Diabeł- zawsze wisi w połowie choinki po jednej stronie, głowa jest przyszyta do tułowia nicią, więc może kołysać bioderkami, straszyło się nim dzieci.


Dzidziuś - wisi w połowie choinki po drugiej stronie, można go wyjąć z becika, ale jest to tylko korpusik, położony na podusi z ligniny ( lekko się już podniszczyła...).


I szopka - wykonana całkowicie ręcznie, recznie szyta i klejona. Podziwiam tę robotę! Posiada dwa kabelki, do których można podłączyć tzw. duża płaską baterię, ale chyba ich już nie produkują? Malowana farbami( nie wiem jakimi), w środku wklejona pocztówka ze scenką powitania trzech króli, która jest czyjąś reprodukcją ( nie wiem czyją?). Jak widać niewiele wiem, co mi zupełnie nie przeszkadza w zachwycie.


Może wy pomożecie rozwiązać mi te zagadki? Może wy lub ktoś z waszych znajomych posiada podobne zabawki, wie kto je wykonywał?

A elementem współczesnym, który uratował mi dekorację świąteczną w tym roku jest choinka od Anity, którą dostałam pod choinkę i która zastąpiła mi choinkę, której nie zdążyłąm ustroić za względu na jazdy z Jaśkiem. Nie dość,że piękna, bardzo pracochłonnie wykonana ( specjalnie dla mnie! Zdolniacha z tej Anity!) to jeszcze praktyczna, bo się nie ukurzyła:)))))
Na pewno będzie stałym elementem wystroju świątecznego w moim domu.


Pisałam kiedyś o opowieści z fioletowej książeczki, w której zawarty jest zwyczaj odwiedzania się w adwencie i wręczania sobie własnoręcznie wykonanych zabawek na choinkę, dzięki czemu drzewko jest piękne i pełne dobrych wspomnień. I mnie się tak trafiło! Cudowna sprawa.

Zachęcam do zwyczaju, a przede wszystkim do wykonywania ręcznie zabawek na choinkę. W dobie wymyślnych dziurkaczy, specjalnych nożyczek i absolutnie niesamowitych artykułów papierniczych można robić takie cudeńka,że sie filozofom nie śniło...nie tylko na Boże Narodzenie!

Kukuł w krzoku

Wystąpił już parę razy na tym blogu.
Chodzi o kosa ( a własciwie panią kosową), która mieszka w naszym ogrodzie w tytułowym krzoku, czyli małej sośnie. Składała już jajka zeszłą wiosną, ale koty jej strąciły i zjadły. Nie przejęła się tym i posterunku nie opuszcza.
Ostatnio podchodzi bardzo blisko- siada na bramce, albo na niskich gałęziach i nic sobie z ludzi nie robi.
Oto nasz kukuł:

czwartek, 9 lutego 2012

Szwedzki przysmak

Niestety nie wszystko w zyciu wychodzi nam tak, jak sobie zaplanujemy. Choroba Jaśka znów zaatakowała i trzeba było wszystko postawić na jedną kartę, co wyłącza niestety możliwość blogowania:(

Na szczęście dziś dzięki Bogu, partii i samochodowi Patrycji udało się zaliczyć dziś w niepełnym składzie z Moniką kawę w Ikei. Do tradycyjnej darmowej kawy zamówiłam coś innego- słodką szwedzką tradycję.
Poniżej opis i zdjęcie skopiowane ze strony Ikea:

W Szwecji, 40 dni poprzedzających Wielkanoc było okresem postu. Przygotowując się do nadejścia tej ciężkiej próby, ludzie przez trzy dni jedli na zapas. Tradycyjnie, trzeciego, a zarazem ostatniego dnia, jadło się semle, słodkie pszenne bułeczki z odciętym czubkiem. W środku bułeczka jest wypełniona marcepanem i bitą śmietaną.
Zwyczaj jedzenia bułeczek wielkopostnych semla jest nadal żywy, ale ograniczenie spożywania tych pyszności tylko do jednego dnia roku jest mało realne – są po prostu zbyt smaczne! Zbytnie objadanie się nimi na raz też nie jest najlepszym pomysłem. Wystarczy spojrzeć na historię szwedzkiego króla Adolfa Fryderyka, który w wielkopostny poniedziałek 1771 roku po obfitym obiedzie, pełnym takich przysmaków jak raki, rosyjski kawior i szampan, na deser zjadł jeszcze dużąilość semli. Wkrótce potem zmarł. Współcześnie Szwedzi delektują się jedzeniem semli trochę dłużej – od początku roku do Wielkanocy.



Jak wiadomo, nie wszyscy mają dostęp do Ikei, więc można tę przekąskę wykonać samemu.
Jest to prosty i smaczny sposób na urozmaicenie sobie kawy w dobrym ( także własnym) towarzystwie, a składniki dostaniemy w każdym większym sklepie.

Potrzebujemy tylko słodkich bułeczek ( są delikatne, mają 'dmuchane' ciasto, podobne do pieczywa z supermarketu), wysukoprocentowej słodkiej śmietany i kawałka marcepanu. Czubek bułeczki odcinamy, wydrążamy wnętrze.Wkładamy kawałek marcepanu w kształcie plasterka o średnicy bułeczki w środku grubości 1 cm i dopełniamy ubitą śmietaną.
Przykrywamy odciętym wieczkiem i posypujemy cukrem pudrem.
Nie liczymy kalorii:)))

Świetne do gorzkiej kawusi! Polecam!

środa, 1 lutego 2012

Temperatura

Pogoda nas nie rozpieszcza, a zwłaszcza temperatura.
Dla poprawy humoru kilka zdań o subiektywnym zimnie i co z niego wynika.

  • 15 °C – mieszkańcy Kalifornii zakładają swetry (o ile znajdą jakieś w szafie)

  • 10 °C – mieszkańcy Miami włączają ogrzewanie (jeśli mają takie w domu)

  • 4 °C – można zobaczyć własny oddech. Niemcy idą popływać.

  • 0 °C – woda zamarza. Niemcy zakładają podkoszulki.

  • -1 °C – planujesz wakacje w Egipcie. Politycy zaczynają przejmować się losem bezdomnych. Angielskie samochody nie chcą zapalić.

  • -4 °C – Kalifornijczycy płaczą. Niemcy jedzą lody. Kanadyjczycy idą popływać.

  • -7 °C – politycy zaczynają głośno MÓWIĆ o losie bezdomnych

  • -9 °C – francuskie samochody nie chcą zapalić. Kot chce spać z Tobą w łóżku.

  • -12 °C – zbyt zimno na narty. Trzeba kabli, żeby uruchomić samochód.

  • -15 °C – amerykańskie samochody nie chcą zapalić. Planujesz wakacje na równiku.

  • -18 °C – mieszkańcy Syberii zakładają podkoszulki. Za zimno na łyżwy.

  • -23 °C – niemieckie samochody nie chcą zapalić. Języki i palce przymarzają do metalowych przedmiotów.

  • -26 °C – możesz pociąć swój oddech na kawałki i użyć ich do budowy igloo. Mieszkańcy Miami znikają.

  • -29 °C – kot nalega na spanie z Tobą wewnątrz Twojej piżamy. Politycy naprawdę ROBIĄ coś w sprawie bezdomnych. Rosjanie odgarniają śnieg z dachów. Japońskie samochody nie chcą zapalić.

  • -34 °C – planujesz dwutygodniową gorącą kąpiel. Morze Północne zamarza. Szwedzkie samochody nie chcą zapalić.

  • -39 °C – zamarza rtęć w termometrach. Możesz usłyszeć swój oddech.

  • -40 °C – Kalifornijczycy znikają. Rosjanie zapinają górny guzik od koszuli. Kanadyjczycy zakładają swetry. Twój samochód pomaga Ci zaplanować podróż na Południe.

  • -46 °C – powieki przymarzają podczas mrugania. Zamarza ogrzewanie w Sejmie. Rosjanie zamykają okna w łazience.

  • -55 °C – zamarza paliwo. Akumulatory nie utrzymują ładunku.

  • -62 °C – Rosjanie zakładają swetry. Niedźwiedzie polarne migrują na Południe.

  • -73 °C – piekło zamarza. Prawnicy wkładają ręce do własnych kieszeni.


  • A dziś na termometrze przed południem było tylko tyle:


    Nic to w porównaniu z -35 stopni, jakie zobaczyłąm parę lat temu w okolicach Nowego Sącza i -30 stopni utrzymujące się przez dwa tygodnie z ostrymi opadami śniegu w 1986, które przeżyłam ( nie było wtedy szkoły!!!!), ale i tak wystarczająco zimno,żeby nie można było nigdzie wyjść. OJ!

    Coś innego

    Pisałam już wcześniej o potrzebie zmiany myślenia, zrobienia czegoś innego, 'tackle something else'- jak zainspirowała mnie moja fioletowa książeczka.Przyszło mi do głowy parę pomysłów i oto realizacja jednego z nich.
    Postanowiłam sobie,że gdy zdam prawo jazdy kupię sobie prawdziwe szpilki ( buty, nie krawieckie:)) i nauczę się na nich chodzić. Słowo się rzekło- szpilki u płota:


    Są podobne do butów słynnej myszki Minnie, tylko nie różowe:)
    Po przeanalizowaniu różnych poradników, filmów instruktażowych i literatury fachowej wybór padł na takie własnie z platformą.

    No łatwo nie jest jak ktoś w tym wieku zaczyna, ale wszystko przede mną. A za mna pierwsza impreza u dziewczynek w nowym obuwiu, które mnie nie obtarło, nie potknęłam się i nie wywróciłam!
    No pasmo sukcesów po prostu.

    I w dodatku otwieram ci ja dziś głęboka gazetę Flesz, a tam w kąciku Kasi Tusk ...moje buty!


    Trupem nie padłam, ale miło wiedzieć,że komuś też się spodobały.

    Mam nadzieję,że w nadchodzącym roku nie połamię nóg z powodu tych butów i w końcu nauczę się stawiac w nich nogi. Co łatwe kurka nie jest...